Czy jest sens otwierać szkoły na niespełna miesiąc przed końcem roku? Danuta Boroch, dyrektorka Szkoły Podstawowej nr 3 w Złotoryi, ma co do tego mnóstwo wątpliwości. Kuriozum goni kuriozum – komentuje wytyczne ministerstwa w tej sprawie. I apeluje do rodziców o rozsądek przy podejmowaniu decyzji o wysłaniu dziecka na lekcje.
– Nic z tego nie rozumiem – kręci z niedowierzaniem głową Danuta Boroch, dyrektorka Szkoły Podstawowej nr 3 w Złotoryi. – Zamykano szkoły przy 5 osobach chorych w całej Polsce. Teraz jest ich ponad 18 tysięcy, a szkoły się otwiera.
Podobnie jak jej koledzy z innych polskich podstawówek, pani dyrektor ma poważny problem, bo za tydzień przyjdzie jej się zmierzyć z być może największym wyzwaniem organizacyjnym w dotychczasowej karierze. Będzie musiała – po pierwsze – kontynuować zdalne nauczanie dla tych uczniów, którzy zostaną nadal w domu, po drugie – zorganizować zajęcia w szkole dla tych, których rodzice do niej przyprowadzą, a po trzecie – ustrzec tych ostatnich przed ewentualnym zakażeniem koronawirusem na terenie placówki. Jak? Poprzez masową dezynfekcję szkoły i trzymanie dzieci z daleka od siebie, po kilkoro w jednej klasie.
Realne? Ministerstwo twierdzi, że tak i zdecydowało, że w poniedziałek 25 maja otwiera szkoły dla uczniów klas I-III. Resztę pozostawiło do załatwienia dyrektorom. – Mam zapewnić zajęcia opiekuńczo-wychowawcze z – tu cytuję, co znalazłam na stronie ministerstwa edukacji – „jakimiś zajęciami dydaktycznymi”. Póki co panuje ogromny chaos informacyjny. Nie ma jeszcze rozporządzenia, które zapowiada otwarcie szkół. Cały czas są tylko wytyczne na MEN-owskiej stronie, które budzą mnóstwo wątpliwości. Chodzi m.in. o wymóg, by na 1 ucznia przypadały 4 m kw. powierzchni, o zachowanie 1,5 m odstępu między dziećmi czy odkażanie pomieszczeń. Ale największe wyzwanie to jak połączyć nauczanie stacjonarne i zdalne – wyliczała w piątek podczas zdalnej komisji oświaty rady miejskiej Danuta Boroch. decydować
Lekcje nie dla każdego
Decyzje co do tego, jak ma wyglądać nauczanie najmłodszych dzieci w szkole w czasie wciąż trwającej pandemii, ministerstwo scedowało na dyrektorów. To oni mają postanowić, czy ograniczają się jedynie do zapewnienia opieki uczniom klas I-III czy też jednak idą dalej i organizują zajęcia dydaktyczne (zwykłe lekcje). Od czego to zależy? Od liczby rodziców, którzy puszczą swoje pociechy do szkoły. Część z pewnością się na to zdecyduje, bo chodzą normalnie do pracy i nie mają co zrobić z dziećmi. Jeśli przyjdzie tylko po paru uczniów z każdej klasy, nie będzie problemu – szkoła zapewni im zajęcia opiekuńczo-wychowawcze. Co jednak w sytuacji, gdy zjawi się w szkole zdecydowana większość klasy? Wtedy zapewne odbywać się będą normalne lekcje.
I tu pojawia się pierwszy problem. Przykładem jest choćby złotoryjska „trójka”. Jest w niej 11 klas I, II i III. Do każdej z nich uczęszcza ok. 20 dzieci. To oznacza, że do sal lekcyjnych wejdzie nie więcej niż 10-12 uczniów (ograniczenie 4 m kw. na dziecko), którzy będą siedzieli pojedynczo w ławkach (nakaz 1,5-metrowego odstępu). Takie są wymogi bezpieczeństwa, które musi zapewnić szkoła.
– Gdzie ma się wobec tego podziać reszta klasy w sytuacji, gdyby każdy rodzic wysłał swoje dziecko do szkoły? – pyta retorycznie pani dyrektor. I podobne pytania mnoży: – Owszem, dla reszty klasy możemy przygotować inną salę w szkole i zapewnić jej zajęcia, ale jedynie opiekuńcze, ze względu na brak większej liczby nauczycieli nauczania wczesnoszkolnego. W takiej sytuacji pytam jednak: kogo wpuścić na lekcje, a kogo odesłać na świetlicę? wg jakiego kryterium wybrać? jak zadecydować, kto będzie poszkodowany, a kto nie?
Jeśli dyrektor szkoły zdecyduje, że w niepełnych klasach nauczyciel jednak poprowadzi stacjonarne lekcje, takie z realizacją podstawy programowej, rodzi się kolejne kuriozum. – Ministerstwo zaznacza wyraźnie, że ten sam nauczyciel zobowiązany jest prowadzić zajęcia zdalnie dla tych uczniów, którzy zostaną w domach. Nikt go z tego nie zwalnia. Więc jak, ma się rozdwoić? – kwituje sarkastycznie dyrektor Boroch.
Nauczyciel na „dwóch etatach”
Sytuacja z ponownym otwarciem szkół dla najmłodszych uczniów staje się zatem dość osobliwa. Wychodzi bowiem na to, że ze względów logistycznych i bezpieczeństwa najlepiej byłoby, gdyby na razie na lekcje nie wracali, a jeśli już, to w tak niewielkiej liczbie, żeby bez wyrzutów sumienia można było zorganizować dla nich jedynie zajęcia opiekuńcze.
– Rozmawiam z rodzicami i słyszę, że ogromna większość z nich chce zostawić dzieci w domu. Poleciłam już jednak wychowawcom, by przeprowadzili dokładny wywiad. Na początku przyszłego tygodnia musimy wiedzieć, ilu rodziców jest zainteresowanych posłaniem dzieci do szkoły, żeby przygotować odpowiednią liczbę klas – podkreśla dyrektorka „trójki”.
Na informacje dotyczące tego, jakie jest zainteresowanie rodziców, czeka też Izabela Stemplowska, dyrektorka Szkoły Podstawowej nr 1 w Złotoryi. – Jeśli to będzie mała grupa uczniów, zaangażujemy w zajęcia opiekuńcze nauczycieli świetlicowych. Jeśli dzieci przyjdzie więcej i będzie można zorganizować zajęcia dydaktyczne, przedyskutujemy to z nauczycielami, czy będą pracowali na dwa etaty. Bo zdalne nauczanie cały czas ma się odbywać – wyjaśniała radnym podczas piątkowej komisji dyrektorka „jedynki”.
Dzieci w odstępach? Irracjonalne
Danuta Boroch zwraca też uwagę na jeszcze jeden problematyczny aspekt ponownego otwarcia szkół. Chodzi o to, że mimo zwielokrotnionych wysiłków dyrektorom i nauczycielom najprawdopodobniej nie uda się zapewnić 100-proc. bezpieczeństwa uczniom.
– Jak wytłumaczyć małemu dziecku, żądnemu bliskości z przyjaciółmi czy kolegami, których tak długo nie widziało, że ma zachować od nich 1,5-metrowy odstęp, a podczas przerwy nie ściągać maseczki? – nie ukrywa swoich wątpliwości pani dyrektor. – Te wszystkie wymogi sanitarne wydają się w szkole irracjonalne. Dlatego apeluję do rodziców, żeby bardzo mocno się zastanowili, czy oddadzą swoje dziecko do szkoły w obecnych warunkach. Nasz powiat jest teoretycznie bezpieczny, ale ryzyko epidemiologiczne w skupiskach jest nadal duże. Tym bardziej że dzieci przechodzą koronawirusa bezobjawowo, a żadne badania przesiewowe stwierdzające, kto jest nosicielem, nie będą prowadzone. Rozumiem, że każdy chce już wracać do normalności, ale będąc na miejscu rodziców zrobiłabym wszystko, nawet gdybym miała się jeszcze trochę przemęczyć, żeby dzieci zostały w domu. Tym bardziej, że do zakończenia roku szkolnego został niecały miesiąc i trwa już wystawianie ocen.
Do tematu ponownego otwarcia szkół wrócimy w przyszłym tygodniu. W poniedziałek powinno się ukazać rozporządzenie w tej sprawie, po niedzieli dyrektorzy mają też wiedzieć, ilu uczniów przyprowadza rodzice.