Niesamowity gaduła z nieokiełznanym poczuciem humoru, istota sentymentalna, ale z wielkim dystansem do siebie, życiowy optymista, człowiek, dla którego pisanie jest jak czynność fizjologiczna, a przy tym pisarz, który wierzy w ludzi i nie znosi... swoich książek – z tej perspektywy złotoryjscy czytelnicy mogli wczoraj poznać Mariusza Szczygła, reportera i jednego z najbardziej poczytnych współczesnych pisarzy polskich, który urodził się i wychował w Złotoryi.
Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, spotkanie autorskie (zorganizowane przez Miejską Bibliotekę Publiczną w Złotoryi w sali widowiskowej Złotoryjskiego Ośrodka Kultury) przebiegało w wyjątkowo serdecznej atmosferze, a Mariusz Szczygieł wielokrotnie dał odczuć publiczności, że jest chłopakiem stąd. Sypał jak z rękawa anegdotami i dykteryjkami, a dzieląc się swoimi wspomnieniami, także tymi dotyczącymi Złotoryi, opowiadał ze swadą i zabawnie.
– Tu, w tej sali, byłem pierwszy raz w kinie. Tu miałem przygody różne, chodziłem na przykład na filmy dla dorosłych. Udało mi się nawet wejść na „Miasto kobiet” Felliniego. A przede wszystkim tutaj się wystałem kilka razy w poczcie sztandarowym – wspominał.
Jeśli pisarz miał początkowo tremę przed publicznością, która mogła go znać od małego, to ta szybko minęła. A jak się już rozkręcił, to mówił i mówił – np. o tym, jak pewna złotoryjanka, pani Wiesława, nauczyła go mówić „Dzień dobry”, gdy miał 8 lat. Chwilami ciężko mu było przerwać, ale to z korzyścią dla widowiska. Bo okazało się, że słuchanie Szczygła to równie wspaniała przygoda jak Szczygła czytanie.
Autor „Gottlandu” zdradził m.in., że swoją przygodę z pisaniem zaczynał od listów – do gazet. – Wysyłałem je, bo chciałem zobaczyć swoje nazwisko w druku – szczerze przyznał. – Pierwszy list napisałem, gdy miałem 13 lat. Pisałem recenzje programów telewizyjnych do tygodnika „Antena”. A jaki byłem ostry, uuu! Nadawałem w ten sposób ważność sobie samemu, że takiego chłopaka ze Złotoryi też mogą wydrukować. Najbardziej jednak wkurzało mnie, że przy nazwisku dopisywali mi „Złotoryja” albo „ze Złotoryi”. Gdy wklejałem to później do albumu, to wycinałem tę Złotoryję, bo ja już chciałem być takim prawdziwym dziennikarzem, a nie chłopakiem ze Złotoryi, który pisze listy – wspominał z rozbawieniem.
Pewnego razu napisał do „Konkretów” i poskarżył się na pracownika sprzedającego bilety na Basztę Kowalską, który miał go dodatkowo skasować za wniesienie aparatu fotograficznego na taras widokowy. Tydzień później wyczytał w kolejnym numerze, że tenże pracownik otrzymał naganę z wpisaniem do akt.
– Zaczynałem więc jako donosiciel – zażartował. – Później miałem z tego powodu wyrzuty, bo mama mi powiedziała, że widziała tego pana nad jeziorkiem za ulicą Letnią, że leżał pijany, że chyba się tak upił z tej rozpaczy, że na niego napisałem list. To zrobiło na mnie ogromne wrażenie, że ja temu facetowi zaszkodziłem, wyobraziłem sobie, że wpadnie do wody i się utopi. Prawdopodobnie z tego powodu prawie w ogóle nie piszę o ludziach źle w swoich reportażach. Generalnie nie szukam tematów negatywnych, tylko ludzi, o których mogę napisać dobrze – tłumaczył. I dodał po chwili: – Jezu, jakie ja miałem wyrzuty sumienia, jak na Facebooku o tym pomniku Reymonta napisałem te 2 miesiące temu, że jestem oburzony, że chcą go likwidować. Ja potem miałem wyrzuty sumienia, że za ostro, no…
Aneta Wasilewska, dyrektorka MBP, która prowadziła spotkanie, w którymś momencie zapytała gościa o małomiasteczkowe pochodzenie. – Czy to był posag czy kula u nogi?
– Nie obraźcie się, ale najpierw była kula. A potem posag, ale to sobie uświadomiłem trochę później – przyznał pisarz. – Najpierw chciałem stąd uciec, bo wiedziałem, że dziennikarstwo chcę uprawiać, poza tym od bardzo wczesnej młodości miałem świadomość co do swojej orientacji seksualnej. No gdzie ja tu komuś mogłem powiedzieć, że jestem gejem, no? Więc pojechałem do tej Warszawy – opowiadał Szczygieł, nie ukrywając, że początkowo w stolicy miał niemało kompleksów, związanych nie tylko ze swoim małomiasteczkowym pochodzeniem. – Nie dosyć, że ze Złotoryi, to jeszcze głupi i nieoczytany. Tak się wtedy czułem – wspominał.
– Ale potem, mili państwo, okazało się, że ja w swoim zawodzie to tę Złotoryję po prostu powinienem sobie jako klejnot w koronie włożyć. No bo tak: wiem, co mówią ludzie w Polsce, bo przyjeżdżam do wujka Jurka Białeckiego do Złotoryi, dwa – mam podejście do ludzi takie, jakie się ma w małych miastach, czyli nie mam poczucia obciachu i żadnego dystansu. Jak gdzieś idę, to moi rozmówcy mają od razu takie poczucie, jakby jakiś kuzyn przyjechał czy szwagier dawno niewidziany. Nie da się być spiętym przy mnie, no nie da się, choćby skały się posrały – nie owijał w bawełnę pisarz, wywołując nie po raz pierwszy salwę śmiechu na sali. – Ale to jest właśnie ta Złotoryja we mnie. Nie miałem nigdy wyniosłości jako dziennikarz, mam tę łatwość, że umiem każdego zagadnąć na ulicy. Mój tata taki jest, a ja w jego wieku będę nie do zniesienia – zażartował.
Mariusz Szczygieł jest znanym czechofilem. Fascynują go różnice kulturowe między Polakami i Czechami, mówi też płynnie po czesku, czego dał przykłady podczas spotkania. – Zakochałem się w tym języku. Jest jak muzyka, jak słyszę czeski, dostaję metafizycznego orgazmu – przyznał. – Polacy często się śmieją, jak jest po czesku coś tam, np. gołąb czy parasolka. A Czesi mają to samo. Mówią, że polski język jest tak śmieszny, tak zabawny, jakby dziecko sepleniło. Pytają np., jak jest po polsku „wiatrak” i twierdzą, że to jest „helikoptera pokajowa”. A „biustonosz”? „Podpieraki na cycaki” – mówił autor, podając kolejne przykłady i rozbawiając publiczność niemal do łez. – Polacy i Czesi traktują język sąsiada jako karykaturę własnego – podsumował.
Pisarz mówi o sobie, że jego dusza mieszka w Pradze. To o tym mieście jest jedna z najbardziej popularnych jego książek, czyli znakomity „Osobisty przewodnik po Pradze”. To bestseller. Szczygieł wyznał, że napisał go… ze zdenerwowania. – Przez co najmniej kilkanaście lat ciągle dostawałem pytania: Panie Mariuszu, a gdzie pójść w Pradze, jedziemy tam z mężem, proszę podać 5 pana ulubionych miejsc albo jakieś miejsce, gdzie nie ma turystów. Całe lata wysyłałem to ludziom, kopiowałem i wysyłałem, w końcu pomyślałem, że już tak dłużej nie mogę. Powiedziałem sobie: człowieku, zarób na tym. No i zarobiłem.
Z kolei inną książkę o Czechach, „Zrób sobie raj”, Szczygieł napisał z powodów osobistych. – Straciłem wiarę w Boga. (Mama mówiła: nie mów tego w Złotoryi, ale ja nie mogę, ja muszę być szczery.) Wiara w Boga wyciekła ze mnie jak z pękniętego naczynia. Nie wiem dlaczego, to niezależne ode mnie, nie mam już tej łaski. Tak sobie wtedy pomyślałem: co teraz będzie ze mną? I nagle myśl: przecież piszesz o Czechach, a w Czechach jest średnio 85 proc. niewierzących. No to zapytaj Czechów. Puk puk, dzień dobry, jak się państwu żyje bez Boga, czy można być szczęśliwym bez religii? Ta książka wzięła się właśnie z tego pytania.
Osobisty charakter ma również książka pt. „Nie ma”, za którą Szczygieł otrzymał w 2019 r. Nagrodę Literacką Nike – podwójną, bo także od czytelników. Mówi o stracie, nieobecności, bólu. – „Nie ma” wzięło się z mojej osobistej straty. Umarł mój partner życiowy i jakoś musiałem sobie z tym poradzić. No i się okazało, że „nie ma” może się zamienić w „ma”. Wiele osób mi mówiło, że dzięki tej książce poradzili sobie w trudnych sytuacjach życiowych, faceci przychodzili i mówili, że wzruszali się przy lekturze. Tak więc moje „nie ma” może służyć innym, być pożyteczne – tłumaczył pisarz.
I w swoim stylu nagle przytoczył anegdotę dotyczącą „Nie ma”, z którą spotyka się najczęściej. – Ludzie podchodzą do mnie i mówią: Panie Mariuszu, no muszę panu to powiedzieć. No wchodzę do księgarni i pytam, czy jest coś Szczygła? A ta pani w księgarni mówi. „Nie ma”. A ja na to: jak nie ma, to dziękuję… Najlepsze jest to, że każda z tych osób uważa, że mówi mi to jako pierwsza. A ja to słyszę dwa razy w tygodniu.
– No dobrze, ale poważnie, bo to przecież poważna książka… – próbowała wtrącić prowadząca spotkanie.
– No poważna, poważna, ale ja jestem krypto-Czechem proszę pani i stąd jak jest coś poważne, to ja muszę szpileczką upuścić trochę powietrza – skwitował z uśmiechem Szczygieł.
Pisarz zdradził także, że jest rekordzistą Uniwersytetu Warszawskiego jeśli chodzi o czas studiowania. – Też mama mówiła: Nie mów tego w Złotoryi. Mamo, mówię do niej, ale ja to w książce napisałem. Pokręciła tylko głową: Ty wszystko musisz napisać, wszystko musisz powiedzieć… No tak mam. Bo jak człowiek mówi prawdę, to się później niczego nie boi – stwierdził autor, za co zebrał na sali brawa. Co ciekawe, na dziennikarstwo dostał się bez egzaminu, dzięki wygraniu konkursu pn. „Indeks za debiut”, który dla maturzystów zorganizowało ministerstwo edukacji i tygodnik „Razem”. Studia zaczął w 1985 r., a dyplom obronił w… 2001.
– Te studia mnie rozczarowały. W tamtych czasach wydział był upolityczniony, a ja chciałem po prostu pisać. Zrezygnowałem już na pierwszym roku, ale wracałem później wielokrotnie, bo okazało się, że trzeba skończyć studia lub studiować, żeby pracować jako dziennikarz – opowiadał. Wspominał, że w tamtym czasie pracował na poczcie w okienku oraz jako listonosz. – Potrzebowałem pracy na etat, żeby otrzymywać kartki na mięso, które mógłbym wysyłać mamie. Nie chciałem, żeby się dowiedziała, że rzuciłem studia, ukrywałem to przez rok.
Szczygieł przyznał się, że nie lubi swoich książek – choć, jak zaznaczył, każda jest pisana inaczej, o czym innym i w innym klimacie, a elementem je łączącym jest jedynie humor, który ma po tacie. – To jest coś niebywałego, jak ja nie znoszę tych książek potem. No przysięgam, naprawdę. „Gottland”, książkę, która został wydana w 21 krajach i dzięki której uwierzyłem, że mogę być poważnym autorem, chciałem wycofać w ostatniej chwili z druku. W Polsce została już wydana 4 albo 5 razy, a jeszcze w ostatnim wydaniu coś poprawiałem, ciągle coś mi w niej nie pasuje. Mam tylko ulubione fragmenciki w moich książkach, ale w całości nie lubię żadnej, wszystko bym zmienił – zaznaczył pisarz. Z drugiej strony podkreślał, że pisanie jest dla niego jak potrzeba fizjologiczna: – Ja muszę napisać chociaż troszeczkę każdego dnia.
Ktoś z widowni zapytał Szczygła, kiedy napisze książkę o Złotoryi, o której miał w przeszłości wspominać. – To nieprędko, muszę do tego jeszcze dojrzeć. Może jak będę miał 80 lat i coś jeszcze w życiu osiągnę, to jakieś wspominki napiszę, żeby były z pożytkiem dla innych – odpowiedział.
Na koniec zrobił telefonem zdjęcie publiczności – dla swojej mamy (co, jak się po chwili okazało, miało poniekąd związek z jego niedawnym coming outem w najnowszej książce „Fakty muszą zatańczyć”). – Zanim do was przyjechałem, usłyszałem od mamy: Słuchaj, tam wszyscy się poobrażali w tej Złotoryi, że jesteś gejem. Zadzwoniła jedna pani i powiedziała, że Złotoryja jest zbulwersowana. Nikt nie przyjdzie na to spotkanie, NIKT! Zrobię więc zdjęcie, żeby widziała – przekomarzał się pan Mariusz.
Spotkanie autorskie z Mariuszem Szczygłem trwało blisko dwie godziny. Pisarzowi podziękował za nie burmistrz Robert Pawłowski.
– Warto było nie tylko się urodzić w Złotoryi, ale i przyjechać dzisiaj – powiedział na zakończenie spotkania w sali widowiskowej, po czym jeszcze przez kilkadziesiąt minut podpisywał czytelnikom w holu swoje książki. Rozeszły się co do jednej.