O gorących bułkach na głowach husytów i piekarni w kościele Mariackim, o pierwowzorze czołgu, który przechodził testy bojowe m.in. w okolicach Złotoryi, a także o okrutnej śmierci mnicha Tomasza w beczce z wrzątkiem i najkrwawszym dniu dla naszego miasta w dziejach wojen husyckich mogli posłuchać w piątek uczestnicy kolejnego spaceru historycznego. Przewodnikiem był tym razem Jakub Hermanowicz.
Jakub Hermanowicz (na zdjęciu obok) to pasjonat historii, hobbysta, który napisał kilka książek o wojnach śląskich. Oprowadza ludzi po obiektach historycznych – wcześniej po Grodźcu, a teraz po kopalni Aurelia. Ma do tego talent, co pokazał wczoraj. Opowiadał ze swadą, bardzo wciągająco, nie zamęczając datami czy dygresjami.
Spacer zaczął pod Basztą Kowalską – nieprzypadkowo, bo to prawdopodobnie jeden z tych obiektów, gdzie dawni złotoryjanie kryli się przed husytami. Pokrótce przedstawił tło konfliktu religijnego trawiącego Europę u schyłku średniowiecza i genezę wojen husyckich. Mówił oczywiście o Janie Husie, „sprawcy tego całego zamieszania”, rektorze uniwersytetu w Pradze i jednocześnie księdzu, postaci wybitnej na ówczesne czasy. Był reformatorem religijnym, który postulował m.in. ograniczenie władzy papieża do spraw stricte kościelnych (czyli rozdział kościoła od państwa) i ewangeliczne ubóstwo kleru. Za to został spalony na stosie podczas soboru w Konstancji, co wywołało powstanie w Czechach, po którym zwolennicy Husa przejęli władzę. Spotkało się to z reakcją książąt śląskich, którzy zaczęli wysyłać „karne ekspedycje” na południe – takich krucjat było łącznie 5. Czesi jednak rozbili jedną po drugiej.
– Morale na Śląsku podupadło, a czeskie bardzo wrosło. I już w 1427 r. Czesi poczuli się na tyle silni, że postanowili nie czekać na kolejną wyprawę krzyżową, tylko wybrać się na ziemię wroga – tłumaczył przewodnik.
Hermanowicz napomknął, że okres wojen husyckich to temat niezwykle trudny do opisania, bo źródeł jest mało, są fragmentaryczne, tendencyjne, nieprecyzyjne i bardzo sprzeczne ze sobą. – Jest mnóstwo białych plam i przekłamań, dlatego powiem tylko o kilku epizodach dotyczących Złotoryi, drobnych, ale wymownych – zaznaczył.
Najbardziej znany jest oczywiście epizod związany z kościołem Mariackim, gdzie mieszkańcy mieli się zabarykadować i rzucać w husytów gorącymi bułkami. Działo się to wiosną roku 1428. Husyci jednak pojawili się w naszym mieście po raz pierwszy już rok wcześniej. Mieszkańcy schronili się wówczas w największym kościele, bo gród był nieprzygotowany do obrony. – Husyci już wcześniej nasycili się rabunkiem w innych miastach, a przekonawszy się, że będzie ciężko wedrzeć się do kościoła, zostawili mieszkańców w spokoju. Złotoryja wyszła jeszcze wtedy obronną ręką z tej awantury – opowiadał Hermanowicz. – Ale spokój nie trwał długo, bo wiosną 1428 znowu od strony Łużyc nadeszły wojska czeskie. Mieszkańcy Złotoryi wiedzieli, co się szykuje i pomni doświadczeń z roku poprzedniego zawczasu przygotowali sobie kościół do obrony. Prowizorycznie go ufortyfikowali, zwieziono do środka zapasy, głównie zboże, urządzono młyn i piekarnię. Ważny element całego planu była studnia (którą po wielu latach udało się odnaleźć i można ją dziś zobaczyć w kościele). Gdy husyci zobaczyli, jak dobrze świątynia jest ufortyfikowana, nie mieli zamiaru brać jej szturmem, tylko głodem. Mieszkańcy, żeby zniechęcić najeźdźców do tego planu, zaczęli – zgodnie z niepotwierdzoną, ale bardzo nagminnie powtarzaną legendą – rzucać w nich ze środka gorącymi bułkami. To miało przekonać husytów, że są w stanie bronić się bardzo długo. I to zadziałało, bo Czesi poszli rabować okoliczne wioski.
Gdy wojska husyckie rozpierzchły się po okolicy, mieszkańcy postanowili wymknąć się do Legnicy, która była lepiej broniona. – Udamy się tą samą drogę, która oni wtedy szli. Tylko my pójdziemy na spacer, a oni szli na śmierć – zapowiedział przewodnik.
I poprowadził spacerowiczów na pl. Jana Matejki. Tu opowiedział o dniu 30 maja 1428 r., chyba najbardziej krwawym i tragicznym epizodzie wojen husyckich w Złotoryi. – Mieszkańcy miasta, którzy wymknęli się z kościoła, dotarli w okolice Bramy Legnickiej. Ale los tym razem im nie sprzyjał, gdyż natknęli się na powracający od strony Jawora duży oddział husytów. Nie widzieli szansy na przebicie się do Legnicy, nie mieli też jak się bronić, więc zawrócili do kościoła. Po drodze byli wyłapywani i mordowani. Nieliczni dotarli do świątyni. Nie wiemy, jaka liczba ludzi została wtedy zabita – zaznaczał Hermanowicz – wojny husyckie są bowiem w kronikach śląskich przejaskrawiane na niekorzyść husytów. Oni oczywiście popełnili tutaj mnóstwo zbrodni, ale często można spotkać i takie notatki, że próbowali ludzi przekonywać do swoich idei. Natomiast jak to na wojnie religijnej, ze szczególną bezwzględnością postępowali z duchownymi (przy czym podobnie było także wcześniej, gdy krucjaty szły na Czechy, tam również bardzo okrutnie postępowano z duchownymi husyckimi).
Najgorsze rzeczy się rozegrały pod klasztorem franciszkańskim. I tam też następnie przeszedł piątkowy spacer.
– Gdy husyci bezskutecznie oblegali duży kościół, to wyładowali swą złość i w pewnym sensie program polityczny na tym klasztorze. Część mnichów z jakichś względów nie uciekła i nie schroniła się w Legnicy czy Wrocławiu. I oni zostali wymordowani bardzo brutalnie. Kroniki szczególnie dokładnie opisują śmierć franciszkanina o imieniu Tomasz. Został przez husytów zamknięty w beczce i tę beczkę następnie położono na ogniu i powoli go w niej upieczono. Inne kroniki mówią, że wrzucono go do beczki z wodą i powoli gotowano. Jakby nie patrzeć, zmarł śmiercią niesamowicie okrutną i męczeńską, nawet jak na standardy tamtych wojen. Tak bardzo to poruszyło mieszkańców, że postanowili później upamiętnić tego mnicha, stawiając w miejscu jego śmierci pamiątkową tabliczkę. Stała gdzieś pomiędzy klasztorem a Bramą Legnicką – opowiadał złotoryjski hobbysta.
Po 1428 husyci pojawiali się w okolicach Złotoryi jeszcze parokrotnie, także w roku 1431, gdy rozbili obóz w Zagrodnie. Jak relacjonował przewodnik, władze miasta postawiły wtedy zareagować w zupełnie nowy sposób: – Wysłano mianowicie delegację, która wprost zapytała dowódców, ile chcą pieniędzy, żeby nie atakować Złotoryi. Okazało się to skuteczne. Były co prawda jakieś incydenty, ale główne wojska do miasta nie weszły. Później husyci pojawiali się coraz rzadziej i wyłącznie w charakterze band rozbójniczych, bo ruch husycki uległ rozsadzeniu od środka i nie byli się już w stanie zdobyć na jakieś większe najazdy.
Armia husycka, która najechała Śląsk, liczyła ok. 16 tys. ludzi. Nie wiadomo, ilu z nich dotarło do Złotoryi. Hermanowicz poruszył ciekawy wątek dotyczący sztuki wojennej husytów: – Te wyprawy miały charakter rabunkowy, oni unikali bitew i oblężeń. Wykształcili jednak bardzo nowatorski sposób walki. Istotą tego systemu był wóz, a w zasadzie cały tabor. Mówi się, że Leonardo da Vinci wynalazł czołg, ale tak naprawdę to husyci wymyślili czołg w sensie koncepcyjnym. Wozy, które targali ze sobą, miały bardzo specyficzną konstrukcję. Wyposażone były w potężne, grube burty, miały też opcję spinania łańcuchami, więc w razie potrzeby błyskawicznie można było wszystkie wozy spiąć w jedną zwartą linię czy w okrąg. Ten szyk bojowy nazywał się z niemieckiego „wagenburg”. Ten cały tabor mógł w ciągu kilku minut przybrać formę ufortyfikowanego miasta, w którym husyci się chowali, czuli się bezpiecznie i byli odporni całkowicie na szarże kawaleryjskie i inne ataki.
W godzinnym spacerze, zorganizowanym przez Urząd Miejski w Złotoryi, wzięło udział ponad 30 osób, którym sposób opowiadania przez przewodnika z Aurelii bardzo przypadł do gustu. Zaprosili go od razu na kolejny spacer, oczywiście w roli prowadzącego. Dał się namówić. Tym razem opowie o Złotoryi z czasów wojen śląskich, o których pisał książki. Spacer odbędzie się już 18 sierpnia – zbiórka o godz. 18 na pl. Reymonta.
Źródło ryciny: www.izba.centrum.zarow.pl