Zaczyna nam brakować żywności dla uchodźców – alarmuje Beata Majewska, która kieruje punktem pomocy działającym w klasztorze franciszkanów. I apeluje o wsparcie do mieszkańców Złotoryi słynących z wielkich serc. W mieście jest bowiem coraz więcej Ukraińców uciekających przed koszmarem wojny, ratusz szacuje, że może być ich już nawet blisko 600. Wolontariusze starają się, by żaden z nich nie był głodny.
Od samego początku wojny złotoryjanie pokazują, że cenią sobie wolność, suwerenność i niepodległość, o którą walczy Ukraina, i że mają wielkie serca. Dlatego setki, może nawet tysiące z nich są solidarni z Ukraińcami i im pomagają. Centralnym punktem w naszym mieście, gdzie uchodźcy mogą uzyskać wsparcie rzeczowe, jest klasztor franciszkanów. Stowarzyszenia Hortus i Nasze Rio prowadzą tu punkt pomocowy, który bezinteresownie zaopatrują mieszkańcy Złotoryi. Do klasztoru dotarło też kilka transportów darów z zagranicy. Są tu tysiące rzeczy: ubrania, buty, kosmetyki, środki czystości, naczynia, zabawki, wózki, lekarstwa… Część jest nowa, część używana, ale w dobrym stanie.
Początkowo dary były wysyłane na Ukrainę. Teraz jest to punkt zaopatrzenia dla uchodźców przebywających w Złotoryi i okolicznych miejscowościach, a także dla tych z sąsiednich miast, leżących w promieniu 20 km. Klasztor stał się swego rodzaju „charytatywnym hubem” o znaczeniu regionalnym, przedsięwzięciem logistycznym o niespotykanej dotąd jak na Złotoryję skali. Codziennie przewija się przez niego od 100 do 200 Ukraińców szukających pomocy, a bywały dni, że pojawiało się ich tutaj nawet 260.
– Przyjeżdżają nawet z Chojnowa czy Legnicy. Czasem są to kilkunastoosobowe rodziny. Nikogo nie zostawiamy bez pomocy, każdego uchodźcę staramy się ubrać i nakarmić, wyjeżdża z tym, co jest mu potrzebne. Myślę, że mało jest takich punktów jak nasz, że możesz przyjść, przymierzyć spokojnie ubranie, wziąć buty, jedzenie, pójść do domu i nikt cię z tego nie rozlicza, niezależnie od tego gdzie mieszkasz – tłumaczy Beata Majewska, szefowa Hortusa, która od początku koordynuje pracę klasztornego punktu. – Prowadzimy oczywiście ewidencję na recepcji, wiemy kto kiedy był. W ogromnej większości osoby, które do nas przychodzą, nie zabierają rzeczy ponad miarę, raczej dbają o to, żeby inni także mieli z czego skorzystać. Nie obserwujemy zachowań egoistycznych, Ukraińcy są generalnie solidarni ze sobą.
Darami, które wypełniają korytarze wokół wirydarza, można by spokojnie zaopatrzyć kilka sklepów. Jedno z pomieszczeń zresztą jak sklep do niedawna wyglądało. Na wieszakach wisiały ubrania – jeszcze z metkami, nowe. Setki sztuk. To niesamowita sprawa, jak trafiły do klasztoru.
– Zaraz na drugi dzień po wybuchu wojny otrzymaliśmy cały magazyn z odzieżą. Przekazał go nam jeden ze złotoryjskich przedsiębiorców, który był w trakcie likwidacji sklepu. Mógł te ubrania wyprzedać, ale stwierdził, że Ukraińcom bardziej się teraz przydadzą. Dostaliśmy nowe dresy, spodnie, bluzki, kurtki, bieliznę, skarpetki o wartości kilkudziesięciu tysięcy złotych. Ta dostawa bardzo nam pomogła, do tej pory jeszcze korzystamy z tych zasobów. Przydała się zwłaszcza ta nowa bielizna, bo Ukraińcy praktycznie nic nie mieli ze sobą. Znaleźli się przecież w niecodziennej sytuacji, musieli spakować torbę, zabrać dzieci i nagle wyjechać z domu – opowiada pani Beata.
Ubrań czy pieluch w klasztorze nie brakuje, ale chemii gospodarczej już tak. – Dużo tego schodzi w miejscach, w których mieszkają uchodźcy, przyjmiemy więc każdą ilość proszku do prania, środków i płynów do czyszczenia i dezynfekcji, takich jak cif czy domestos, potrzebne są też zmiotki czy ściereczki – tłumaczy Majewska.
Najgorzej jest jednak w tej chwili z żywnością. W pierwszych tygodniach wojny z darami do klasztoru spieszyło po kilkadziesiąt osób dziennie. Teraz jest to kilku dobroczyńców tygodniowo. Mimo że cały czas prowadzone są zbiórki w złotoryjskich sklepach, a jedzenia nie brakowało również w transportach zagranicznych, górka z produktami spożywczymi systematycznie topnieje w oczach, bo przecież uchodźców w Złotoryi nie ubywa, lecz ciągle przybywa.
– Potrzebne jest jedzenie długoterminowe: kasza gryczana, ryż, makaron, mleko świeże, płatki na śniadanie dla dzieci, puszki z zupą, ale także olej, cukier, mąka, miód, dżemy, musy owocowe, przyprawy, gotowe dania. Tego schodzi najwięcej, bo nie wszyscy uchodźcy w mieście mają zabezpieczone posiłki z cateringu. Zanim pójdą do pracy, dostaną jakiekolwiek zasiłki, muszą przecież jeść. Problem jest też z dziećmi, które z kolei nie wszystko zjedzą i często potrzebują coś przekąsić między posiłkami – wyjaśnia szefowa Hortusa.
Klasztor miał być początkowo tylko punktem przyjmowania darów dla Ukrainy. Niezwykła ofiarność złotoryjan, a także kolejne fale uchodźców przybywające do miasta szybko zrewidowały jednak te plany. Darów błyskawicznie przybywało, zaczęły wypełniać kolejne przestrzenie klasztoru. Wolontariusze zajęli większość parteru. Zakonnikom został tylko kawałek korytarza, którym przechodzą z góry do kościoła. – Franciszkanie codzienne schodzą do nas, rozmawiają, bardzo ciepło podchodzą do uchodźców, mają ogromne zrozumienie dla tej sytuacji, wszyscy są za tym, żeby pomagać – podkreśla pani Beata.
Hortusowi bardzo przydało się doświadczenie zebrane wcześniej podczas akcji charytatywnych organizowanych dla uboższych złotoryjan: szafy społecznej i wydawania darów z Caritasu. Z pewnością też trudniej byłoby prowadzić punkt w klasztorze bez współpracy z ZHP czy innymi organizacjami społecznymi, a także MOPS-em i urzędem miejskim. – Nic tak nas nie zbliżyło jak okres ostatniego miesiąca, mamy świetny kontakt – przyznaje szefowa Hortusa. – Jest duże zrozumienie ze strony samorządu, samego burmistrza, który przy wielu rzeczach bardzo nam pomógł.
Ale motor napędowy klasztornego punktu to przede wszystkim wolontariusze zaprzyjaźnieni z obydwoma stowarzyszeniami. Bez nich nie byłoby niczego. Działa ich tutaj razem ok. 50. Przychodzą o różnych porach dnia, uzupełniają się. Przez ostatnie 2 tygodnie ok. 25 osób ciężko pracowało przy rozładunku, segregacji i przewożeniu darów z dwóch tirów, które przyjechały w połowie marca z Anglii. Nie zmieściłyby się do klasztoru, na całe szczęście ratuszowi udało się uruchomić prowizoryczny magazyn w dawnej drukarni po drugiej stronie ulicy. Wolontariusze wykonali gigantyczną pracę, przerzucając dziesiątki ton ubrań, pościeli, środków chemicznych czy jedzenia. Uwijali się jak mrówki, by zdążyć zrobić jak najwięcej przed zmrokiem, bo w nieużytkowanych od kilku lat pomieszczeniach nie ma światła. Była wśród nich nawet jedna cała rodzina – państwo Czapińscy. Mama, tata i troje dzieci wpadają do punktu popołudniami i traktują wolontariat jako hobby rodzinne. – Pomaganie jest zaraźliwe, wpajamy je dzieciom od małego – uśmiechają się rodzice.
Na wolontariat do punktu przychodzą także uchodźcy. – Wielu wraca do nas, przyjeżdżają także z wiosek w okolicy Złotoryi. Myślę, że to odskocznia dla nich w obecnych problemach, pracą w klasztorze wypełniają wolny czas. Są tutaj wśród swoich, raźniej im razem, wspierają się, a przede wszystkim mają poczucie, że też coś robią dla Ukrainy – podsumowuje Majewska.
Wśród wolontariuszy krząta się też energicznie Ola Buszkowska – młoda złotoryjanka, która studiuje medycynę w Iwano-Frankowsku. Przez wojnę musiała wyjechać z Ukrainy, ale Ukrainą cały czas żyje. Ma tam wielu znajomych, część z nich walczy, część pomaga – jak ona – uchodźcom. Jest prawdopodobnie jedną z najlepiej poinformowanych w naszym mieście osób na temat potrzeb Ukraińców. Razem z innymi studentami organizuje transporty rzeczy potrzebnych żołnierzom walczącym na froncie. Zaraz na początku rosyjskiej agresji pracowała jako wolontariuszka przez 2 tygodnie w Przemyślu i na granicy w Medyce. Była świadkiem dramatu naszych wschodnich sąsiadów uciekających przed śmiercią.
– Ci ludzie po przekroczeniu granicy często nie wiedzieli, co mają zrobić. To dla nich inny kraj. Byli tak wymęczeni psychicznie, że nie da się tego wyobrazić. Dzieci przyjeżdżały z jednym małym plecaczkiem, w którym miały ulubioną zabawką, skarpetki i to, co mama zdążyła im włożyć. Często były odparzone, jechały w jednym pampersie przez cały czas – opisuje ze łzami w oczach.
Pani Ola koordynuje w punkcie zbiórkę dla walczących Ukraińców, wyszukując wśród darów to, czego najbardziej potrzebują. Segreguje, pakuje, opisuje. To żmudna praca, która zajmuje dużo czasu. Ale podkreśla, że nie może zostawić Ukraińców bez pomocy. – Oni widzą, że wsparcie płynie z całego świata, dla nich to bardzo budujące, daje im siłę. Uważali wcześniej za siostrę Rosję, a tak naprawdę zyskali siostrę, jaką jest Polska. To, co otrzymali od nas, jest niepodważalne, mimo naszej trudnej historii – dodaje.
Po dary – i z darami – do punktu pomocy w klasztorze franciszkanów można się zgłaszać od poniedziałku do piątku w godz. od 10 do 17.
Filtry