Mieszkająca w Monachium złotoryjanka przejechała setki kilometrów na rowerze, aby odwiedzić rodzinne miasto.
Arleta Rutyna wychowała się w Leszczynie i Złotoryi. W wieku 26 lat przeprowadziła się do Monachium. Wtedy jeszcze nie myślała o tym, że za kilkanaście lat pokona taką drogę rowerem.
Pani Arleta 1 września, po wyczerpującej, tygodniowej podróży w końcu dotarła do Złotoryi, do której wyruszyła z Monachium. Jak sama mówi, pomysł na podróż zrodził się 2 miesiące wcześniej, lecz miała to być podróż w przeciwnym kierunku.
– Początkowo chciałam jechać do Werony we Włoszech, ale moja przyjaciółka zachorowała i dlatego zdecydowałam się na zmianę celu mojej drogi właśnie na Złotoryję. Mimo że myśl o takiej trasie pojawiła się dużo wcześniej, same przygotowania były bardzo spontaniczne. W niedzielę postanowiłam jechać do Złotoryi, w poniedziałek spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy, jedzenie, ubrania i namiot, a we wtorek już wyjechałam. Czasami zastanawiałam się, czy nie wzięłam tych rzeczy za dużo, ponieważ sam bagaż ważył 30-40 kilogramów. Na początku nie mówiłam o tym bliskim, wiedziała tylko siostra i przyjaciółka, ale po 4 dniach rodzina się dowiedziała i wtedy cały czas dostawałam sms-y i telefony gdzie jestem, kiedy będę i jak się czuję – mówi rowerzystka.
Sama droga nie odbyła się bezproblemowo, pani Arleta opowiada, jak bardzo w kość dała jej często zmieniająca się pogoda albo nawigacja, która wyprowadzała ją w przysłowiowe pole.
– Na początku było bardzo gorąco, później wiał bardzo mocny wiatr, przez co czasami musiałam prowadzić rower, a na sam koniec, na szczęście już w Polsce, złapał mnie deszcz, więc do domu wróciłam cała przemoczona. Rower też musiałam prowadzić na stromych górach, pod które nie byłam w stanie podjechać, a czasami musiałam zdjąć bagaże z roweru i wszystko przenieść, gdy droga, którą wskazała nawigacja, nie była przejezdna albo musiałam zawrócić, ponieważ tej drogi tam wcale nie było. Dziennie przejeżdżałam od 80 do 100 kilometrów, w zależności od pogody. Po drodze spotkałam wielu życzliwych ludzi, którzy dawali mi jedzenie i picie, więc dużo żywności nie musiałam kupować, choć zdarzało się, że czasami jadłam leśne jagody i maliny albo jabłka, które znalazłam po drodze, bo sklep który pokazywała nawigacja, nie istniał. Raz zepsuły się też hamulce w rowerze, które musiałam naprawić sprzętem i narzędziami, którymi do tej pory się nie posługiwałam i nie do końca wiedziałam, do czego służą, ale na szczęście wszystko się udało – dodaje złotoryjanka.
Sama podróż trwałaby krócej, ale rowerzystka postanowiła po drodze zwiedzać miasta, które mijała, przez co czasami zbaczała z trasy i dodawała do niej dodatkowe kilometry, żeby odwiedzić na przykład Regensburg, Oberpfalz czy Drezno.
Noclegi pani Arleta znajdowała właśnie w tych miastach, chociaż zdarzyło się jej spędzić noc w kamperze, na polu namiotowym czy też u ludzi, których spotkała po drodze, a z niektórymi z nich dalej utrzymuje kontakt.
Podczas tej trasy pani Arleta chciała sprawdzić siebie i swoje możliwości, a podczas takiego testu na pewno, jak sama podkreśla, pomogło jej to, że często pływa i chodzi po górach. Dla czytelników, którzy też chcą się sprawdzić w jakiejś dziedzinie, nieważne jakiej, budujące powinny być słowa Arlety Rutyny, kiedy mówiła o pierwszej myśli, która przyszła jej do głowy po pomyśle trasy rowerowej z Monachium do Złotoryi: Czemu nie? Twoje cele i marzenia są zawsze do zrealizowania.
autor: Michał Glib
Filtry