Już ósmą dobę trwa walka z ogniem na stercie opon w Wilkowie. Tak uciążliwego w gaszeniu pożaru nie pamiętają nawet najstarsi złotoryjscy strażacy. Akcja jest trudna i żmudna, bo brakuje wody, a pogorzelisko trzeba rozgarniać metr po metrze ciężkim sprzętem. Nikt nie potrafi powiedzieć, kiedy ten koszmar się skończy.
Gdyby tylko dało się zebrać wodę z kilku takich zbiorników jak staw osadowy do jednego naczynia, przetransportować ją i rzucić to wszystko naraz na te cholerne opony, to byłoby już dawno po pożarze. Utopilibyśmy go – słyszymy od strażaków. Fantazjują? Trochę tak. Ale tylko po to, żeby pokazać nieprawdopodobną skalę zjawiska, z którym się zmagają od tygodnia. Poza tym gdy gasi się szóstą już, siódmą czy ósmą już dobę tę samą śmierdzącą kupę gumy, a wody niestety pod ręką brakuje, to różne myśli przychodzą człowiekowi do głowy, nawet szalone.
Kwestia dostępu do wody to kluczowy problem. Jeden z trzech – obok rodzaju materiału palnego, czyli opon, które są bardzo uciążliwe w gaszeniu, a przede wszystkim ogromnej powierzchni, na jakiej zalegają. To trzy czynniki, które determinują odpowiedź na sakramentalne wśród mieszkańców Złotoryi i okolic pytanie: dlaczego tak długo to trwa???
– Ognisko można zgasić wiaderkiem wody. Lasu już nie. Kwestie logistyczne, zaopatrzenie w wodę, są w tym przypadku podstawową trudnością. Inaczej taka akcja przebiegałaby zapewne w mieście, gdzie wszystkiego jest pod dostatkiem – tłumaczy st. bryg. Tomasz Herbut, komendant powiatowy PSP w Złotoryi.
Wody strażacy potrzebują w ogromnych ilościach. W pierwszą dobę prawie opróżnili jeden z dwóch zbiorników pożarowych na terenie dawnej Leny. W tej chwili czerpią ją aż z czterech źródeł: z zalanego szybu kopalni, ze stawu osadowego, z którego poprowadzono 3-kilometrową magistralę, z hydrantów obok zakładu, dowożą ją także samochodami gaśniczymi z sieci wodociągowej w mieście.
– Pompujemy wodę ze stawu osadowego. W ciągu zaledwie doby poziom w zbiorniku obniżył się już o 20 cm. Staw jest płytki, więc długo ta woda nam nie posłuży. To pokazuje jednak skalę zużycia środków gaśniczych – dodaje komendant.
Tak na dobrą sprawę nie wiadomo, ile tej wody jeszcze będzie trzeba. Nikt nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, jak długo potrwa gaszenie. – Pożar mamy w zasadzie ugaszony. To znaczy: tam, gdzie woda dochodzi, jest ugaszone, zostały jedynie popiół i spalone druty. Tylko że jak stos opon ma 6 m wysokości, a my mamy ugaszone 2 m od góry, to zostaje 4 pod spodem. Nie mamy jak tam dotrzeć. Operator koparki rozgarnia więc opony, my to zalewamy wodą i gasimy. I tak w kółko. Przeszliśmy do najbardziej czasochłonnych działań. Na pewno intensywność pożaru się zmniejsza, materiałów palnych ubywa, więc będzie trzeba coraz mniej tej wody – mówi Herbut.
Jak samochód wypakowany kanistrami z paliwem
Strażaków przestało już irytować pytanie o to, dlaczego tak długo idzie im to gaszenie. Każdego, kto je zadaje, najchętniej zabieraliby pod bramę zakładu pirolizy. Dopiero na miejscu widać, jaka jest skala problemu. Wtedy znikają wątpliwości co do profesjonalizmu złotoryjskich ratowników.
Co dokładnie widać za płotem? Ogromne obciążenie ogniowe – to to fachowo ujmują strażacy. Z naszych ustaleń wynika, że były kontrole niedługo przed pożarem, które pokazały, że na terenie zakładu jest zdecydowanie za dużo opon. Teoretycznie na ich składowanie przeznaczony jest specjalny boks znajdujący się mniej więcej z centralnej części zakładu. Można go dostrzec choćby na mapach Google. I w zasadzie tylko tam – bo na miejscu nie było widać nic poza górą opon, które wysypywały się nawet na drogę wzdłuż ogrodzenia, znajdującą się jakieś 35-40 m od silosów.
Skalę obciążenia ogniowego komendant obrazuje przykładem. – Zapalił się samochód osobowy. Przyjeżdża straż, podaje dwa prądy piany i pożar powinien być ugaszony w góra 15 minut. Ale jeśli kierowca wcześniej wyciągnie z samochodu siedzenia, naładuje w ich miejsce 40 kanistrów 20-litrowych z paliwem, to też mamy teoretycznie pożar samochodu, ale nie ma takiej możliwości, żeby go ugasić w 15 minut – zauważa Herbut.
W przypadku Wilkowa mamy taki właśnie samochód wyładowany kanistrami. Gdyby opon było mniej, to prawdopodobnie po 3-4 dniach byłoby po akcji gaśniczej. I to jest sedno sprawy, a zarazem odpowiedź na pytanie, kto za ten bałagan z niekończącym się pożarem odpowiada. Ustawa o ochronie przeciwpożarowej mówi wprost: „Osoba fizyczna, osoba prawna, organizacja lub instytucja korzystające ze środowiska, budynku, obiektu lub terenu są obowiązane zabezpieczyć je przed zagrożeniem pożarowym lub innym miejscowym zagrożeniem”.
Czy ten warunek został spełniony w Wilkowie? Biorąc pod uwagę ilość opon, służby mają co do tego wątpliwości. – Cały czas sygnalizowaliśmy staroście o zagrożeniu pożarowym. Wiemy, że nie było bezczynności administracyjnej, starostwo reagowało na nasze sygnały, wysyłało pisma do odpowiednich instytucji, a 22 maja zleciło kontrolę na terenie zakładu. Dwa tygodnie przed pożarem byliśmy na sesji rady gminy, gdzie przypomnieliśmy, że minął rok od poprzedniego zdarzeni pożarowego, a problem dalej jest. Przypuszczaliśmy, że to się może tak skończyć – mówi st. kpt. Marcin Grubczyński, zastępca komendanta powiatowego PSP.
Jak doszło jednak do tego, że opony się zapaliły i że – jak ustaliliśmy nieoficjalnie – pożar rozprzestrzenił się po niemal całym składowisku błyskawicznie, w ciągu kilkudziesięciu minut? Straż i policja nie wypowiadają się na ten temat. Śledztwo w tej sprawie wszczęła prokuratura. – Trwa ustalanie przyczyn pożaru. Zabezpieczyliśmy dokumentację, przeprowadziliśmy oględziny miejsca zdarzenia z udziałem biegłego. Z pewnymi czynnościami musimy jednak zaczekać aż do całkowitego ugaszenia pożaru – mówi Tomasz Pisarski, szef Prokuratury Rejonowej w Złotoryi.
Czy śledczy biorą pod uwagę celowe podpalenie? – Sprawcy na razie nie mamy – odpowiada nam prokurator.
Policzą, ile wylali wody
Koszty akcji gaśniczej będą zapewne gigantyczne, bo pożar to wielkie wyzwanie logistyczne. Ilość wylanej wody będzie można policzyć po stłumieniu ognia. Koszt paliwa do samochodów gaśniczych to kilka tysięcy złotych za jedną dobę. Strażacy gaszą przez 24 godziny na dobę. Do piątku codziennie zaangażowanych było w akcję 50-60 osób i prawie 20 zastępów (w szczytowym momencie na miejscu działało 120 ludzi i 35 zastępów, w 80 proc. z terenu innych powiatów: Legnicy, Jeleniej Góry, Bolesławca, Lubania, Lwówka Śląskiego czy nawet Wołowa). Przy tak intensywnych działaniach psują się węże, pompy. Lokalizacja pożaru niesie poza tym mnóstwo wyzwań logistycznych niezwiązanych z gaszeniem. Chodzi choćby o wodę do mycia dla strażaków, którzy wychodzą z płomieni czarni jak smoła.
Ale to „tylko” pieniądze. Co ze zdrowiem mieszkańców i środowiskiem? Strażacy przyznają, że woda z dużą ilością sadzy spływa z terenu zakładu do lasu, katastrofy ekologicznej w tym przypadku jednak nie wieszczą. Ich obserwacje wskazują, że przyroda na razie radzi sobie z filtrowaniem wody. Potok płynący z Leszczyny do Prusic jest krystalicznie czysty.
Bardziej uciążliwe jest to, co w powietrzu. Specjalistyczna jednostka ratownictwa chemicznego z legnickiej PSP jeździ dwa razy dziennie i sprawdza powietrze na terenie powiatu złotoryjskiego. Co bada i gdzie? Pomiary wykonuje na Lenie, później jedzie do Wilkowa, Leszczyny, Prusic, Złotoryi, zatrzymując się pod Szkołą Podstawową nr 3, pod ZOK-iem i na Kopaczu. Dysponuje przenośnym miernikiem wielogłowicowym, sprawdzającym stężenie kilkudziesięciu różnych toksycznych substancji przemysłowych, które mogą się wydzielać przy spalaniu produktów używanych najczęściej w procesach technologicznym. To urządzenie bardzo wrażliwe, wyłapujące najniższe stężenia, poniżej dopuszczalnych norm.
– Co drugi dzień chodzę po sąsiedzku do pogotowia ratunkowego i pytam się, ile mieli zgłoszeń od astmatyków. I słyszę, że ani jednego – uspokaja komendant Herbut. – Zakłady na terenie dawnej Leny cały czas pracują. Nikt nie mówi oczywiście, że nie ma szkodliwych substancji w powietrzu. Ich stężenia są jednak takie, że nie ma zagrożenia dla życia i zdrowia człowieka. Wiatr też nie niesie dymu cały czas w jednym kierunku, to się zmienia, więc nie ma dłuższej ekspozycji na niekorzystne czynniki.
Jak na wojnie
Walka z pożarem kosztuje dużo wysiłku i przypomina trochę działania wojenne. Strażacy codziennie mają odprawę, zastanawiają się, z której strony zaatakować. – Diagnozujemy problemy i ustalamy taktykę. Każdy dzień jest inny, każdy przynosi nowe wyzwania, nowe cele, nowe rozwiązania. To nie jest jednostajna, standardowa akcja – zaznacza Grubczyński.
„Przeciwnika” trudno podejść, bo z trzech stron zakład, na którym doszło do pożaru, otaczają skarpy i strach wysyłać tam ciężki sprzęt. Wiatr też nie jest sprzymierzeńcem strażaków, bo się regularnie zmienia. Czasem 3 razy w ciągu dnia trzeba przestawiać całe zaplecze logistyczne, żeby się nie udusić od dymu. A to zabiera czas.
Praca w takich warunkach nie należy do najprzyjemniejszych. Strażacy idą „do boju” na góra pół godziny i wracają, żeby się nie ugotować. Kombinezon strażacki plus aparat ochrony dróg oddechowych to przynajmniej 25 kg na grzbiecie. – Kożuch zimowy nie jest tak ciepły jak nasze ubranie – żartują ratownicy. – W upale czy przy takich płomieniach, jakie były w pierwszy dzień pożaru, można się w tym ugotować – dodają.
Dlatego bolą ich krytyczne komentarze, które pojawiają się w sieci od czas do czasu. – Robimy wszystko, co możemy, żeby ograniczyć zasięg tego pożaru. Nie jesteśmy w ogóle winni całej tej kryzysowej sytuacji. Przecież my też tu żyjemy z rodzinami. Ataki w naszą stronę pokazują, że ludzie nie rozumieją sedna sprawy i powagi całej sytuacji. To tak, jakby ktoś swoje wojsko atakował. My za nich walczymy, narażamy się, więc jak się czyta niektóre komentarze, to przykro się robi. To nielogiczne działanie. Zapewniamy, że wykonywane są wszelkie możliwe działania i przedsięwzięcia, które mogą przyczynić się do jak najszybszego całkowitego ugaszenia pożaru – irytuje się Marcin Grubczyński.
Jest też jednak w tym wszystkim jeden pozytyw – strażacy cieszą się, że nie zostali z tym wszystkim sami. – Jest mobilizacja. Straż nie ma ciężkiego sprzętu potrzebnego choćby do rozgarniania tych opon. Jesteśmy więc wdzięczni panu Chamskiemu, który dał nam do dyspozycji człowieka z koparką, na swój koszt, mamy też ładowarkę. Pomagają inni. Starostwo i urząd gminy zabezpieczają nas logistycznie w kosze na śmieci, toalety, żywność. ZGKiM uruchomił studnię w nieczynnej kopalni. RPK pożyczyło im pompy, całą dobę chłopaki siedzieli tam, żeby je zamontować i uruchomić. Mine Master spawa nam mostki i przejścia na węże. Już nie mówię, że koła gospodyń wiejskich pieką ciasta i przywożą strażakom. Nie zostaliśmy sami i za to jesteśmy bardzo, bardzo wdzięczni, za to takie pospolite ruszenie – podkreśla Herbut. – Mamy też ogromne wsparcie ogromne ze strony stanowiska kierowania komendanta wojewódzkiego.
Strażacy ostrzegają też mieszkańców przed oszustami, którzy mogą chcieć wykorzystać medialność pożaru w Wilkowie do zarobienia pieniędzy. „W związku z pojawieniem się nieprawdziwych informacji na portalu pomagam.pl oraz ogłoszeniu zbiórki pn. Wilków 2023, Komenda Powiatowa PSP w Złotoryi informuje, że zamieszczone zostały tam nieprawdziwe treści na temat braku jedzenia i picia dla strażaków przebywających na terenie działań. Informujemy, że na terenie działań od pierwszego dnia pożaru zorganizowane są dwa posiłki dziennie oraz stały dostęp do wody pitnej, a także napoje gorące jak kawa i herbata. Treści zamieszczone na portalu pomagam.pl nie mają nic wspólnego z faktyczną sytuacją i mogą stanowić formę oszustwa. W przypadku dodatkowych informacji prosimy o kontakt z Komendą Powiatową PSP w Złotoryi pod nr. tel. 76 878 33 97, e-mail: ” – czytamy w wydanym dwa dni temu przez strażaków komunikacie.
Po interwencji złotoryjskiej komendy zbiórka zniknęła z portalu.
fot. PSP Złotoryja/Facebook, Michał Kowalski/Złotoryja 112