To była fascynująca lekcja historii o ponurych czasach, gdy na rogatkach Złotoryi zamiast witacza stała jedna z największych w tej części Europy szubienic, wiszące zwłoki z odpadającymi fragmentami ciała miały odstraszać przed zejściem na przestępczą drogę, a sanepid w egzekwowaniu kwarantanny podczas zarazy wyręczali kaci. Mowa o sobotnich prelekcjach podsumowujących restaurację ruin szubienicy na Górze Mieszczańskiej.
– Witam wszystkich, którzy oczekują na makabryczne wydarzenia. Żałuję, że nie widzę na sali uczniów złotoryjskich szkół, ale może czekają, aż szubienica zostanie postawiona – zażartował w charakterystyczny dla siebie sposób historyk Roman Gorzkowski, otwierając w złotoryjskim ośrodku kultury spotkanie zorganizowane przez Towarzystwo Miłośników Ziemi Złotoryjskiej i Urząd Miejski w Złotoryi.
Jeszcze kilkanaście lat temu temat szubienicy w Złotoryi był praktycznie nieobecny. Dziś, dzięki pracy naukowców, wiemy o niej całkiem sporo, a przede wszystkim możemy oglądać w parku miejskim jej resztki. Murowana szubienica o średnicy 7,65 m pojawiła się w Złotoryi najprawdopodobniej już w XV w. Jest więc nie tylko największą ze znanych na Śląsku, ale i jedną z najstarszych. Był to bardzo solidny obiekt, wykonany z dobrej jakości materiałów, co wykazały badania archeologiczne. Przetrwała kilkaset lat. Murowana konstrukcja nadawała Złotoryi prestiżu – nie każde miasto było wówczas stać na taką budowlę, której postawienie i utrzymanie kosztowało porównywalnie z wybudowaniem kamienicy. Stanęła ku przestrodze w eksponowanym miejscu – na wzgórzu przy szlaku handlowym, świadcząc o tym, że w mieście egzekwuje się prawo.
Szubienica służyła Złotoryi do 1810 r., gdy zdecydowano o jej rozebraniu. Nie zniszczono jej jednak do końca – postanowiono wykorzystać fundamenty. Do czego? O tym niżej.
Ponad 200 lat później na światło dzienne fundamenty szubienicy wyciągnęli naukowcy z Wrocławia – najpierw w przenośni, później dosłownie. W 2010 r. TMZZ wspólnie ze Stowarzyszeniem Ochrony i Badań Zabytków Prawa zorganizowało konferencję na temat dawnego porządku prawnego w Złotoryi. Historycy trafili wtedy na górę szubieniczną. Tam wskazali prawdopodobne miejsce, w którym miejscu należy szukać śladów złotoryjskiej szubienicy. Pomogły im w tym stare pruskie mapy z połowy XVIII w.
– Gdy Fryderyk II wkroczył na Śląsk, z jego wojskami ruszyli też kartografowie. Władca chciał, żeby powstały mapy, które udokumentują nowo pozyskane ziemie. Jedną z nich stworzył Christian von Wrede, inżynier, który z uporem maniaka zaznaczał na swojej mapie szubienice, bo były to duże budowle. Robił to, ponieważ były doskonałym punktem orientacyjnym dla wojska – tłumaczył podczas wczorajszej prelekcji dr Daniel Wojtucki, historyk z Uniwersytetu Wrocławskiego i prezes SOiBZP.
Wojtucki o starych szubienicach wie niemal wszystko. Napisał o nich kilkanaście lat temu książkę, jeszcze zanim odkryto tę w Złotoryi. W złotoryjskim ośrodku kultury opowiedział m.in. o różnych konstrukcjach szubienic – początkowo drewnianych, a następnie murowanych, których zaczęło przybywać w Europie szczególnie w wieku XVI. Okazuje się, że na Śląsku 90 proc. tego rodzaju obiektów zostało zbudowanych, tak jak szubienica złotoryjska, na planie okręgu, ale w innych częściach naszego kontynentu zdarzały się budowle na planie kwadratu czy trójkąta. Dolną część szubienicy stanowiła studnia szubieniczna, do której prowadziło wejście. Na niej opierały się filary, tzw. słupy egzekucyjne. Złotoryjska mogła mieć 3 lub 4 takie słupy. Pomiędzy nimi rozstawiano drewniane belki.
– Te belki służyły do wieszania skazańców, sprawiały, że szubienica była narzędziem masowej zagłady, bo bez ściągania trupa poprzednika można było powiesić obok nawet 5 kolejnych osób. Zwłoki wisiały przez 2 lata, a czasem i dłużej – do momentu aż został sam szkielet. Ze źródeł historycznych wiemy, że śląskie szubienice były przepełnione i często nie było gdzie wieszać skazańców – wyjaśniał Wojtucki.
Szubienice były obiektami dość wysokimi, mierzącymi zazwyczaj 6-8 m. Jak wyglądało wykonanie wyroku śmierci? Skazańca wprowadzał po drabinie na górę kat, następnie przywiązywał stryczek i strącał go z drabiny. Skazani w większości przypadków ponoć się nie szarpali – przyjmowali wyrok śmierci z pokorą. Jak tłumaczył wrocławski historyk, mieli świadomość, że w ten sposób muszą odpokutować swój czyn. Nie wieszano tylko na stryczkach, ale też na łańcuchach. Była to kara ostrzejsza, bo skazaniec dłużej umierał.
Wieszano głównie złodziei. Ale nie samymi powieszeniami złotoryjska szubienica żyła. Było to miejsce straceń, w którym wyroki śmierci wykonywano także na inne sposoby (wyroki zachowały się w kronikach sprzed wieków, rękopisy kilku z nich dr Wojtucki pokazał podczas swojej prezentacji). Choćby poprzez łamanie kołem, które miało miejsce w 1698 r. Była to kara przewidziana dla morderców, bardzo okrutna, bo każde uderzenie koła od wozu musiało powodować otwarte złamanie. Kat poprawiał uderzenie, jeśli nie doszło od razu do złamania. Takich uderzeń było zazwyczaj kilkanaście, zaczynając od kończyn, a kończąc na złamaniu kręgosłupa. Skazańców przy szubienicy także ścinano – najpierw mieczem, a później toporem, który był narzędziem dużo bardziej skutecznym i precyzyjnym.
Szubienice najczęściej stawiano w miejscach odludnych, żeby do miasta nie docierał smród rozkładających się zwłok, które dyndały na belkach. Złotoryjską zbudowano na obszarze, który na starych mapach nazywany jest „morderczym gruntem”. Dawniej uważano, że gromadziły się tu diabelskie moce, dlatego uważano to miejsce za niebezpieczne i obawiano się go. W niepoświęconej ziemi grzebano bowiem nie tylko grzesznych skazańców, ale także samobójców.
Dr Wojtucki poruszył też bardzo ciekawy wątek w aspekcie dzisiejszej epidemii – tzw. szubienic epidemicznych, które wystawiano, gdy szalała zaraza. Najbliżej nas taki obiekt znajduje się w Opawie. – Kiedyś nie było kary pieniężnej za łamanie kwarantanny, tylko delikwenta, który nie stosował się do obowiązujących przepisów i bez odpowiedniego glejtu chciał się dostać do miasta, strażnicy wyłapywali i wieszali bez sądu – tłumaczył.
Jak już napisaliśmy, szubienica zniknęła z miejskiego krajobrazu w 1810 r. Już od 1803 sadzono tu zresztą drzewa, żeby nie powodowała przykrego odczucia wśród mieszkańców. W 1816 r. pojawiła się nazwa Bür-gerberg, którą zaczęto określać wzgórze. Okolica nadal służyła jednak jako miejsce straceń – zaczęto tu wy-konywać wyroki śmierci przy pomocy topora, co trwało do połowy XIX w. Lokalizację rozebranej szubienicy wskazywał pawilon widokowy, który ustawiono w tym samym miejscu, by można było podziwiać panoramę miasta. Do jego wybudowania wykorzystano fundamenty kilkusetletniej szubienicy, o czym świadczą wyrwy w murze, w które wkopano słupy pawilonu. Najprawdopodobniej już w okresie powojennym pawilon z bra-ku konserwacji się rozpadł, a fundamenty na przestrzeni dziesiątek lat przykryte zostały warstwą śmieci, gruzu i humusu, więc ich odnalezienie w terenie nie było sprawą prostą.
Archeolodzy i historycy chcieli ich szukać już 10 lat temu. Wkrótce po wspomnianej już konferencji w 2010 r. wystąpili do złotoryjskiego ratusza o zgodę na prowadzenie badań sondażowych, ale ówczesne władze mia-sta nie zezwoliły na nie, obawiając się, że działania naukowców dadzą początek niekontrolowanym wykopa-liskom i dewastacji góry.
Temat badań powrócił dopiero w roku 2015 r., po wyborach samorządowych. Wstępne wykopaliska na Górze Mieszczańskiej potwierdziły, że naukowcy 5 lat wcześniej się nie mylili – natrafiono w ziemi na ślady konstrukcji i gruz rozbiórkowy. Rok później grupa ok. 20 studentów pod kierownictwem dr. Pawła Dumy, archeologa z UWr, odkopała w całości fundamenty szubienicy. Badacze wykonali też szereg wykopów sondażowych wokół niej. Były to pierwsze tego rodzaju badania archeologiczne w Złotoryi.
– Spodziewaliśmy się odnaleźć groby przestępców ze szkieletami w porządku anatomicznym, niestety nie udało się. Prawdopodobnie chowano ich w oddaleniu albo wręcz u stóp wzniesienia. Znaleźliśmy za to kilka tysięcy kości bez porządku anatomicznego i ich fragmentów, które znajdowały się w środku szubienicy. Tylko 5 proc. należało do człowieka, cała reszta to kości zwierzęce. Analiza archeozoologiczna wskazała, że najwięcej było szczątków konia – relacjonował podczas sobotniego spotkania dr Duma.
Skąd kości w takiej ilości na wzgórzu, na którym dochodziło do egzekucji ludzi? Otóż miejsce straceń pełniło w przeszłości funkcje sanitarne. Kat zobowiązany był do utrzymania porządku w mieście. Najczęściej obok szubienicy lub w bliskiej okolicy, jak w przypadku Złotoryi, znajdowała się również rakarnia, gdzie zwożono padłe zwierzęta z miasta, zabijano wałęsające się psy czy koty. Ich szczątki często wrzucano do grobów skazańców.
– Badacze podejrzewają, że kaci robili to celowo, żeby dodatkowo pohańbić zwłoki. Nie jesteśmy w stanie zweryfikować, czy tak było. Podejrzewam jednak, że robili to z lenistwa – zamiast osobno zakopywać, wrzucali padłe zwierzęta do środka szubienicy. Tak było wygodniej – uważa wrocławski archeolog.
Podczas wykopalisk w Złotoryi naukowcy znaleźli łańcuch egzekucyjny, składający się ze skobla i kilku ogniw. To bardzo rzadkie znalezisko. W ziemi odkryto też ok. 10 sztuk żelaznych skobli, które służyły do przybijania łańcuchów i stryczków do belek egzekucyjnych. Odkopano poza tym fajki kaolinowe do palenia tytoniu, pochodzące z XVIII w. i używane zapewne przez osoby z obsługi rakarni lub pracujące przy rozbiórce szubienicy.
– Odnaleźliśmy również sprzączki ubraniowe i od obuwia, które mogły należeć do przestępców. Niewiele jednak wykopaliśmy przedmiotów, które można by uznać za rzeczy osobiste ludzi, którzy na złotoryjskiej szubienicy stracili życie – podsumował Duma.
Co łączyło miasto z terenem szubienicy? Tzw. droga biednego grzesznika. Skazańca po wyroku sądowym, który zapadał w starym ratuszu, wyprowadzano do więzienia. W okresie, w którym funkcjonowała szubienica, jako kazamaty służyły kolejno 2 obiekty: najpierw Baszta Kowalska, a następnie basteja w murach obronnych przy kortach tenisowych. W dniu egzekucji skazanego prowadzono z powrotem pod ratusz, a następnie formowano pochód, który najruchliwszymi ulicami miasta, w tym ulicą Rycerską (dzisiaj ul. Piłsudskiego) wędrował na miejsce kaźni. W pochodzie szła kolejno: straż miejska, duchowni z krucyfiksem, młodzież szkolna, następnie skazaniec ubrany często w czarny płaszcz, potem kat z pomocnikami, przedstawiciele sądu, znowu zbrojni i na końcu publiczność.
Skąd określenie „droga biednego grzesznika”? – Wzięło się ono ze stosunku kościoła do skazańca. Dla kościoła była to osoba, która wprawdzie ma wielkie zbrodnie na sumieniu i która straci życie za chwileczkę, ale jednak nie ma sensu się z tego cieszyć. Uważano, że to osoba biedna, która z różnych względów tak kończy, raczej trzeba jej żałować niż chełpić się, że za chwilę zostanie ścięta lub połamana na kole. Stąd obecność duchownych do samego końca. Zresztą u podnóża góry szubienicznej stał krzyż lub kapliczka, gdzie skazaniec mógł wyrazić jeszcze raz skruchę, a nawet się wyspowiadać – wyjaśniał w ośrodku kultury Gorzkowski. – A młodzież szkolna? Przypuszcza się, że była obecna, aby nie chciała w przyszłości tak skończyć jak skazaniec...
Po prelekcjach uczestnicy sobotniego spotkania ruszyli na górę szubieniczną, by obejrzeć odrestaurowane fundamenty. Tam dr Wojtucki opowiedział jeszcze o rodzinach katowskich, czyli o przekazywaniu sztuki uśmiercania w majestacie prawa z ojca na syna. Tłumaczył, że dopiero w XVIII w. Złotoryja zatrudniła własnego kata, wcześniej bowiem wypożyczano go, choćby z Legnicy. Miasto miało swojego kata do połowy XIX w. Jak tłumaczył historyk, w późniejszym okresie kaci w wielu przypadkach zaczęli się przekwalifikowywać na… medyków.
Wojtucki wspomniał też, że wg źródeł historycznych w Złotoryi była też okazjonalnie wystawiana druga, szubienica, drewniana, ale nie wiadomo, gdzie dokładnie.
Czy archeolodzy jeszcze kiedyś wrócą na naszą górę szubieniczną? Taką nadzieję wyraził Roman Gorzkowski, zapraszając ich ponownie do Złotoryi. – Gdzieś tu znajduje się jeden ze złotoryjskich cmentarzy. Czeka na odkrycie – powiedział na koniec spotkania, które zorganizowano w związku z 810-leciem nadania praw miejskich Złotoryi.
Filtry