Dariusz Kotala, złotoryjanin, który planuje kilkuletnią podróż (ponad rok będzie wiosłował na oceanach – pisaliśmy o tym TUTAJ) ma już za sobą sporą część przygotowań.
Pierwszy etap przygotowań do podboju Atlantyku i Pacyfiku zaliczyła także jego łódź „Złotoryjanka” (Odra, Jezioro Dąbie, Zalew Szczeciński, wizyta na Festiwalu Słowian i wikingów w Wolinie i dziewiczy rejs po Bałtyku).
Wszystko się zaczęło 23 czerwca ubiegłego roku. „Złotoryjanka” wzięła wtedy udział w spływie kajakowym Wrober, na trasie Wrocław-Berlin.
– Organizator Dominik Dobrowolski, który działa na rzecz czystości Polskich rzek, zaprosił mnie na tę imprezę, która miała początek we Wrocławiu. Ekipa kajakarzy popłynęła do Berlina, a ja do Szczecina, gdzie miałem odbyć kurs bezpieczeństwa na morzu.
Pogoda dopisywała, a „Złotoryjanka” czuła się wyśmienicie, otoczona kajakami i dobrym towarzystwem. Czekało na nią, a także mnie, wiele przeszkód i niedogodności na Odrze. Niski poziom wody groził utknięciem na mieliznach. Ostrogi z kamieni, nadające prędkość rzece były niebezpieczeństwem, gdy nurt i wiatr znosił nas na brzeg. Boje i barki były kolejnymi utrudnieniami podczas pierwszego poważnego sprawdzianu dla łodzi i niedoświadczonego wodniaka, którym byłem. Piękno natury nad brzegami drugiej, co do długości rzeki w naszym kraju, umilało wiosłowanie, a ciekawym wydarzeniem było zobaczenie miejsca, gdzie Kaczawa wpływa do Odry. Z uczestnikami spływu Wrober pożegnaliśmy się niedaleko granicy z Niemcami – wspomina Dariusz Kotala.
13 dni na rzece, były pierwszym poważnym sprawdzianem dla pana Dariusza. Na szczęście dopłynął do Szczecina cały i zdrowy, chociaż groźnych momentów nie brakowało. Kilkakrotnie łódź szorowała o kamienie, a nawet w nie uderzyła.
– Najgroźniejszymi momentami, kiedy sprzęt z łodzi mógł się uszkodzić było za bliskie spotkanie boi z wiosłem. Wiosło się zablokowało, nie można było go wyciągnąć i boja zostawiła czerwoną farbę na piórze wiosła, a ja do tej pory się dziwię, dlaczego wiosło się nie złamało. Drugi groźny moment to znowu za bliskim spotkanie, tym razem z przeszkodą na rzece, którą było stare przęsło mostu. Ominąłem je o centymetry. Coraz większe umiejętności manewrowania łodzią uchroniły mnie przed tym niepotrzebnym sprawdzaniem wytrzymałości „Złotoryjanki”, która, pozwolę sobie przypomnieć, ma już dwa Atlantyki za sobą, a przy tym ustanowienie dwóch rekordów świata – opowiada podróżnik.
W Szczecinie złotoryjanin zacumował na jeziorze Dąbie Małe, gdzie zatrzymał się w Centrum Żeglarskim.
Była to świetna baza wypadowa na Zalew Szczeciński, a gościnność i życzliwość, którą tam spotkał była ogromna, szczególnie dla tak nietypowej jednostki pływającej i niedoświadczonego wodniaka.
– Podczas jednego z wypłynięć na Dąbie Małe przyszła nagła zmiana pogody, która zatrzymała mnie na wodzie. Duża fala i bujanie łodzią było na tyle silne, że przez kilkanaście godzin musiałem stać na kotwicy i znosić te niedogodne warunki. Ta pierwsza przygoda z trudnymi warunkami wodnymi, na otwartym akwenie przyniosła ze sobą, to co najgorsze, czyli chorobę morską. Na szczęście jeszcze wtedy nie musiałem wychylać się za burtę. Stacjonująca w przystani i pływająca łódź przyciągała wzrok. Nietypowa jednostka wśród jachtów i motorówek. Atrakcyjna i ciekawa. Było kilka osób, które chciały i otrzymały okazję nią powiosłować. Jedną z takich osób, był mistrz olimpijskie w wioślarstwie z Pekinu w 2008 r. Konrad Wasilewski. Odwiedził mnie i dał lekcję. Zachwalał łódź i ocenił pozytywnie moje umiejętności wioślarskie. Goszczenie takiej osoby na „Złotoryjance” tylko dodaje jej uroku i splendoru – mówi Kotala.
Kolejnym wyzwaniem dla mieszkańca naszego miasta było wiosłowanie ze Świnoujścia do Szczecina, które zajęło trzy doby i obfitowało w wiele doświadczeń. Duży ruch między tymi miejscowościami powodował, że musiał utrzymywać wzmożoną czujność podczas przebywania na wodzie. Statki transportowe, jachty, skutery i motorówki otaczały oceaniczną łódź wiosłową.
Pan Dariusz musiał płynąć torem wodnym lub trzymać się w jego pobliżu. Roślinność wodna poza pogłębionym szlakiem uniemożliwiała wiosłowanie. Obecność w ruchliwym szlaku transportowym powodował częste mijanki z innymi jednostkami. – Gdy mijał mnie, siedzącego w zaledwie sześciometrowej łodzi, ogromny tankowiec długości ponad 100 metrów, to robiło się gorąco. Czasem te spotkania z jednostkami transportowymi były za bliskie, ale pozwalały poczuć jakie zagrożenia mogą czyhać na Atlantyku i Pacyfiku. W końcu przyszedł czas na zwieńczenie pierwszego etapu przygotowań. Jadąc ze Złotoryi do Wrocławia na spływ kajakowy, tak sobie myślałem, że fajnie by było ukończyć ten pierwszy okres przygotowań podróżą na Bornholm. A szczególnie na Bornholm i z powrotem. To by było wydarzenie. Wróciłem do tej myśli pod koniec sierpnia. Zaprosiłem chętnych do tego wyczynu, bo nie byłem gotowy odbyć takiej podróży sam. Zgłosiło się dwóch wioślarzy z Bydgoszczy. Miał to być ich i mój dziewiczy rejs na morzu. Był początek września. Wielu żeglarzy mówiło, że to za późno na taki rejs. Lato się przedłużyło i na początku tego miesiąca znalazło się dobre, choć krótkie okno pogodowe, by podjąć to wyzwanie. Na miejsce startu wybrałem Dziwnów, do którego mogłem dopłynąć ze Szczecina. Po drodze była okazja poświętować. W Trzebieży, koło Polic obchodzono urodziny Aleksandra Doby, któremu poświęcę przepłynięcie oceanów. Z okazji 77. rocznicy urodzin, przy plaży w Trzebieży odsłonięto pomnik poświęconą temu znakomitemu podróżnikowi, który przypomnę, trzykrotnie przepłynął kajakiem Atlantyk. Do Dziwnowa dostałem się 9 września i po zdecydowanie za krótkiej nocy trzeba było się zbierać. Rano wyruszyliśmy przy pięknym wschodzie słońca. Trzech chłopaków i „Złotoryjanka” powiosłowali w swój dziewiczy morski rejs, ku duńskiej wyspie Bornholm. Prognoza pogody nie była najgorsza. Początkowo słaby wiatr przeciwny, a następnie mocniejszy, który miał nas odpychać od wyspy. Postanowiłem, że odpłyniemy w dobre miejsce, aby w razie niekorzystnych warunków, mieć pewność, że wiatr nie spowoduje, iż miniemy wyspę bokiem i nie wylądujemy w Szwecji. Morze było spokojne. Nieznaczna fala, a czasem jej brak. Wiatr przeciwny, ale nie więcej niż 6 węzłów. Takie warunki przewidywała prognoza na kilka pierwszych godzin wiosłowania. Potem miało być mniej sprzyjająco. Na szczęście pogoda się nie zmieniła. Dopisało nam szczęście. Dodatkowo można było się ochłodzić, wskoczyć do wody i popływać na środku Bałtyku.
Wiosłowaliśmy non stop. W ratach, godzina pracy i pół godziny odpoczynku. Wioślarze z Klubu Bydgoskiego nadawali ton. Ja im wtórowałem w miarę moich możliwości. Nie było problemów na morzu i na łodzi. Najbliższe statki pojawiały się daleko na horyzoncie i nie stwarzały zagrożenia. System ostrzegawczy na łodzi sprawiał, że nie było ryzyka kolizji. Humory dopisywały. „Złotoryjanka” z gracją sunęła po wodzie – wspomina Dariusz Kotala, który po 23 godzinach wiosłowania dotarł do Ronne, największego miasta na wyspie Bornholm.
Okno pogodowe było kluczowe dla powodzenia tej wyprawy. Niestety było mało czasu na odpoczynek i zwiedzanie urokliwej wyspy. Po niespełna 30 godzinach cała trójka rozpoczęła powrót. Warunki były kompletnie inne. Zmęczenie, silny wiatr i duża fala. – Cieszyłem się z tego, bo dobrze mieć różnorodność w przygotowaniach. Daje to większe doświadczenie i wzbogaca o umiejętności. Wyruszyliśmy o godzinie 16, gdy warunki były na tyle dobre, by wypłynąć z mariny. Już wtedy fale osiągały metr, a wiatr wiał z siłą 20 węzłów. Silny wiatr, choć nas pchał ku Polskiemu wybrzeżu, to powodował problemy ze sterownością. Nie mogliśmy utrzymać kursu na marinę w Dziwnowie. Prognoza mówiła, że siła wiatru się utrzyma, a kierunek zmieni się na bardziej sprzyjający, by móc wpłynąć do Dziwnowa. Ale wiadomo jak to jest z prognozą. Nastał wieczór. Piękny zachód słońca był ostatnią miłą rzeczą na pokładzie „Złotoryjanki”. Fale dochodzące do dwóch metrów, ciemność i brak świateł na horyzoncie przyczyniły się do pojawienia się niechcianej pasażerki na łodzi, czyli choroby morskiej. Pozostały czas, 18 godzin podróży upłynął na nudnościach. Nie mogłem nic jeść i pić, a według zaleceń powinienem. Dopiero pod koniec wiosłowania piłem trochę wody małymi łyczkami. Było bardzo nieprzyjemnie. Wschód słońca i pokazanie się lądu na horyzoncie dodało nam sił. Fala wciąż była duża, a wiatr wiał mocno. Niestety nie zmienił kierunku na korzystniejszy, tak by dobić do kei w Dziwnowie. Postanowiliśmy wylądować na plaży. Fale przybojowe utrudniały manewr bezpiecznego dopłynięcia, ale „Złotoryjanka” znowu spisała się na medal i bezpiecznie dowiozła trzech śmiałków do lądu. Tam zostaliśmy powitani przez plażowiczów i straż graniczną. Jedni i drudzy byli pozytywnie nastawieni do tego, co wylądowało niespodziewanie na plaży w okolicach Pobierowa. Ludzie podziwiali łódź i trzech wioślarzy, którzy cała podróż odbyli bez żadnej asekuracji w postaci jakiekolwiek jednostki morskiej. Strażnik, po wylegitymowaniu nas, był bardzo pomocny w organizacji transportu w bezpieczne miejsce. Gdy pierwsze emocje po bezpiecznym dotarciu do lądu opadły, trzeba było się brać za transport łodzi. Udało się przetransportować ją przy pomocy ciągnika, który ciągnął 700 kg po plaży w stronę Rewala, gdzie „Złotoryjanka” została postawiona wśród kutrów rybackich. Była ozdobą plaży i przyciągała uwagę lokalnych i turystów, a ja mogłem zachwalać jej walory. Co ciekawe, wśród plażowiczów znalazło się kilka osób z naszego miasta – dodaje pan Dariusz.
Po kilku dniach plażowania „Złotoryjanka” wróciła do rodzinnego miasta by przezimować i nabrać sił przed drugim etapem przygotowań, który zacznie się już w maju i będzie bardziej ekscytujący i wymagający.– Zamierzam popłynąć ze Świnoujścia do niemieckiej wyspy Rugia i dalej do Szwecji. W drodze powrotnej chcę zawitać znów na Bornholm i szczęśliwie dopłynąć gdzieś na Polskie wybrzeże, tak by potem wzdłuż niego wrócić do Świnoujścia. I to wszystko tym razem samemu. No chyba, że zgłosi się jakaś odważna złotoryjanka. Kolejne duże wyzwanie i wiele do nauczenia się podczas tej nowej wyprawy. Ponad trzy miesiące na morzu bałtyckim i jego wybrzeżu. Dobry trening i promocja mojego ukochanego miasta
Wszystkie przygody złotoryjanina i „Złotoryjanki” można obejrzeć na kanale Youtube.
A dalsze przygotowania można śledzić w mediach społecznościowych: Facebook, Instagram: @boatbikeandme, TikTok: BoatBikeAndMe @dariuszkotala.
fot arch. własne