Trzy dekady temu w Złotoryi powstała straż miejska. Funkcjonariusze ze złotoryjskimi emblematami na mundurach wpisali się na stałe w krajobraz miasta. Od początku naszą „policją municypalną” kieruje jeden i ten sam człowiek – Jan Pomykała. I choć od czasu do czasu pojawiają się nieprzychylne głosy poddające w wątpliwość sens istnienia formacji, to zakres zadań przypisanych strażnikom pokazuje, że trudno byłoby o sprawne funkcjonowanie całego magistratu bez ich pracy w terenie.
Okrągłe urodziny wypadły w poniedziałek. Nie zapomniał o nich burmistrz, który razem z kierownictwem urzędu miejskiego pojawił się wczoraj u strażników w centrum monitoringu. Przyniósł list gratulacyjny oraz sernik w prezencie z nadrukowanym emblematem złotoryjskiej straży miejskiej. Robert Pawłowski życzył funkcjonariuszom zdrowia, pełni sił i uśmiechów na twarzy. – I trochę więcej mandatów – żartował.
Straż miejska została powołana do życia 15 listopada 1991 r. z inicjatywy Jana Kuska, który był wtedy przewodniczącym rady miejskiej. Przez pierwsze miesiące skąpała się z zaledwie dwóch strażników. Etat komendanta utworzono dopiero niespełna pół roku później – zatrudniony został na nim 27-letni wówczas Jan Pomykała, który strażą kieruje do dziś. Pierwsza „komenda” znajdowała się w niewielkim pomieszczeniu na parterze urzędu miejskiego – tam, gdzie dziś mieści się biuro obsługi interesanta.
Początkowo strażnicy patrolowali miasto tylko pieszo. O radiowóz w tamtych trudnych czasach transformacji nie było tak łatwo. Samochód udało się pozyskać dopiero w 1992 r. – używany, z urzędu wojewódzkiego. To był pierwszy polonez, ale nie ostatni w dziejach złotoryjskiej straży miejskiej. Tej samej marki był także kolejny radiowóz, choć ratusz zakupił już nowy pojazd w salonie. Drugi z polonezów przejechał w służbie po złotoryjskich ulicach ok. 350 tys. km – najwięcej ze wszystkich aut, którymi dysponowali nasi municypalni. Wjechali nim w XXI w. Później przyszedł jeszcze czas na peugeota partnera, skodę roomster i suzuki s-cross – pierwszy samochód hybrydowy, który użytkują od kilku miesięcy.
W 1993 r. ogłoszono kolejny nabór do liczącej wówczas 4 funkcjonariuszy straży miejskiej. Formację powiększono o kolejne 3 etaty, o które ubiegało się ponad 40 kandydatów. To wtedy właśnie do staży trafiły pierwsze dwie panie, a wśród nich Aneta Odziemek, która pracuje do dziś. Kobiety „łagodzące obyczaje” miały ocieplić wizerunek straży miejskiej, co okazało się chyba strzałem w dziesiątkę – na archiwalnych zdjęciach w naszej galerii widać, jaką sympatią wśród mieszkańców cieszyły się funkcjonariuszki. Formacja w 7-osobowym składzie funkcjonowała przez kilkanaście lat, strażnicy pracowali wtedy na dwie zmiany, patrolując miasto do godz. 22.
Przez 30 lat rotacja funkcjonariuszy była nieduża – przez straż miejską przewinęło się zaledwie 11 osób. Każdy ze obecnie pracujących strażników patroluje złotoryjskie ulice od co najmniej 20 lat. Najstarszy stażem jest komendant – kieruje formacją już przez 29 lat i 7 miesięcy, spędził w niej większość życia. Współpracował ze wszystkimi sześcioma burmistrzami Złotoryi. Tylko kilka miesięcy krócej pracuje Andrzej Pazera. Aneta Odziemek została zatrudniona 28 lat temu. Najpóźniej zaczął służbę Witold Piędel, choć 20 lat to i tak imponujący wynik. Razem mają ponad 106 lat stażu w straży. Uważają, że to ich ogromny atut. – Ci sami ludzie przez tyle lat to oznaka tego, że w straży miejskiej pracują doświadczeni funkcjonariusze. Znamy doskonale środowisko, mieszkańcy dobrze znają nas – podkreślają.
Przez pierwsze lata straż stanowiła służbę typowo porządkową, pilnując m.in. przestrzegania przepisów postojowych czy kontrolując targowiska. To wtedy do strażników przylgnęło niechlubne określenie „ci od babć z pietruszką”. To był skutek uboczny słusznej skądinąd walki z handlem chodnikowym. Municypalni walczyli też ze spożywaniem alkoholu w miejscach publicznych, zwłaszcza na cieszącej się złą sławą ul. Piłsudskiego. – Był czas, kiedy niemal każda brama była obstawiona przez pijaków. Dziś to już rzadki widok. Nauczyliśmy też ludzi chodzić z psami, bo 20 lat temu luzem po mieście biegały, może ktoś już nie pamięta, ale to był powszechny widok – przypomina komendant Pomykała. W czasach, gdy Internet dopiero raczkował, zastępowali SMS-owy system ostrzegania i jeździli po mieście, informując mieszkańców przez megafony o nadchodzących nawałnicach czy awariach sieci.
Z czasem katalog zadań straży miejskiej mocno się jednak poszerzał, co miało m.in. związek z ustawą o strażach gminnych, która wprowadziła jednolite zasady działania tych formacji w całym kraju. Złotoryjscy strażnicy zaczęli asystować przy eksmisjach oraz przeprowadzać kontrole i wywiady na zlecenie poszczególnych wydziałów urzędu miejskiego. Dziś pełnią rolę właśnie takich „wywiadowców” – to ich wysyła się w teren, gdy prowadzone jest postępowanie o zameldowanie czy wymeldowanie albo też związane ze spadkiem czy wymiarem podatku. Parafrazując znane przysłowie – „gdzie urzędnik nie może, tam strażnika pośle”, a ten zweryfikuje w terenie, czy dane zawarte we wnioskach odpowiadają prawdzie. Takich wywiadów jest rocznie ponad 100. Z kolei MOPS-owi municypalni pomagają liczyć bezdomnych, sprawdzają też, czy nie grozi im zamarznięcie.
Coraz więcej zadań dotyczy szeroko rozumianej ekologii. Straż miejska sprawdza, czym ludzie palą w piecu oraz co wyrzucają do śmietników, a także czy segregują odpady. Osobny rozdział to także interwencje związane z dzikimi i bezpańskimi zwierzętami – głównie psami i kotami, ale gdyby zebrać wszystkie tego rodzaju zdarzenia, mielibyśmy całkiem sporą menażerię. Bo strażnicy przeganiali węże, łapali żółwia, asystowali przy zbłąkanych dzikach, odwozili z zamarzniętego stawu łabędzia. Na służbie mieli do czynienia z sarnami, świniami, szczurami, a nawet sowami. Bezpańskie psy często przechowywali tymczasowo u siebie w domach, zanim trafiły do schroniska. Do jednego z nich pani Aneta tak się nawet przyzwyczaiła, że został u niej na stałe. Wabi się Fado.
Bez dwóch zdań przy wielu drobniejszych wykroczeniach straż miejska odciąża policję. Strażnicy są na każdej imprezie wymagającej zabezpieczenia ruchu drogowego. Nie raz też radiowozem lub pieszo ścigali złodziei.
Pracę strażników w ostatnich miesiącach mocno przeorganizowała epidemia koronawirusa. To oni dowozili na szczepienia złotoryjskich seniorów, którzy mieli problem z dotarciem do przychodni. Jako formacja zostali wtedy oddani pod dowództwo komendanta policji. Musieli odstawić na bok część codziennych obowiązków, bo mieli ręce pełne roboty przy kwarantannie. Podjeżdżali pod domy i sprawdzali, czy nie są łamane przepisy związane z przymusową izolacją. Podczas kulminacji trzeciej fali kontrolowali do 150 osób dziennie pod 50-60 adresami. To wcale nie było łatwe zdanie. – Ludzie zamknięci w czterech ścianach potrzebowali rozmowy. Musieliśmy być trochę takimi terapeutami, bo często nie dawali nam odjechać, zagadywali i z krótkiego rutynowego kontaktu robiła się 10-minutowa rozmowa – wspomina Aneta Odziemek.
Wracając do mandatów, których wczoraj życzył funkcjonariuszom burmistrz – złotoryjscy strażnicy znani są z tego, że nimi nie szafują. Wypisują je w ostateczności, co nieraz spotyka się z krytyką mieszkańców. Nigdy też nie dorobili się fotoradaru, którym gnębiliby kierowców, ale dzięki temu uchronili się od wizerunkowej klęski, jaka stała się udziałem wielu innych straży gminnych w Polsce.
– Kiedyś byliśmy niemal dla wszystkich tymi „niedobrymi”, dziś mam wrażenie, że jesteśmy już inaczej postrzegani – twierdzi Jan Pomykała. – Staramy się mieć ludzkie podejście, stosować więcej rozmów i edukacji niż mandatów. Choć w jednym litości mieć nie będziemy: chodzi o wykroczenia związane z ekologią. W tym wypadku zawsze będziemy dyscyplinować grzywną mieszkańców łamiących przepisy.
fot. archiwum straż miejska