Kajakiem przepłynął po przekątnej całą Polskę – złotoryjanin Marek Chwedczuk rozpoczął swoją przygodę w pobliżu Soliny, a zakończył w Szczecinie. Przy pomocy wioseł pokonał dystans 1232 km!
Skąd pomysł na taką wyprawę? – Zeszłego lata płynęliśmy z kolegą Zygmuntem Wielką Pętlę Wielkopolski (699 km). Była to wspaniała przygoda. Dzikie biwaki sprzyjały wieczornym rozmowom przy ognisku, no i oczywiście snuciu planów na przyszły rok. Zdecydowaliśmy się na Polskę po przekątnej, czyli najdłuższy polski szlak kajakowy – wspomina złotoryjanin, który ma doświadczenie w pływaniu na długich dystansach i sporo kilometrów za sobą.
Wiosną zaczęło się ustalanie trasy. Pojawiło się jeszcze dwoje chętnych. Ostateczny skład drużyny to: Adam, Maria, Zygmunt i Marek. Start został zaplanowany od Zwierzynia (zaraz za Zalewem Solińskim), a meta w Szczecinie. Uczestnicy wyprawy zabrali ze sobą jak najmniej wyposażenia, absolutne minimum, gdyż wszystko musiało zmieścić się do kajaka. – Namioty, materace, ubrania, kuchenki, jedzenie na 2-3 dni, a nawet woda do picia i gotowania, bo na dzikich biwakach jest z nią problem – wspominają kajakarze.
Wyjazd miał miejsce 11 lipca rano. Wieczorem Bieszczady przywitały ekipę podróżników deszczem i tęczą. Wszyscy odebrali to jako dobry znak. W miejscu startu San był wartki i szeroki, ale płytki. Dużo kamienistych bystrzy zmuszało do wytężonej uwagi i szybkiego refleksu, aby się nie wywrócić i nie uszkodzić kajaka. – Płynąc, zwiedzamy m.in. Krasiczyn, Przemyśl, Jarosław. Po tygodniu Wisła. Ostatnia dzika wielka rzeka Europy – wspominają członkowie wyprawy.
Nie wszędzie była woda
Piaszczyste łachy na rzece zmuszały ich do szukania wody wystarczająco głębokiej dla kajaków. Nie zawsze się to jednak udawało i trzeba było je ciągnąć za sobą, pokonując Wisłę pieszo. Rekompensatą trudów podróży była piękna przyroda. Roje ptactwa, dla którego łachy są wspaniałym i bezpiecznym miejscem lęgowym. – Całe to krzykliwe bractwo krążyło nisko nad naszymi głowami, niepokojąc się o gniazda – opowiada pan Marek.
Nawałnica na Wiśle
Godzinę drogi od Puław nastąpiło nagłe załamanie pogody. Kajakarzy na środku rzeki łapie nawałnica. Silny wiatr tworzył fale niemal półmetrowej wysokości, a ulewny deszcz zmienia rzekę w białą kipiel. Konieczna okazała się ucieczka na brzegu i przeczekanie nawałnicy. Prawdę mówiąc, Wisła aż do Warszawy nie rozpieszczała podróżników słońcem. – Pierwszy raz oglądałem stolicę z wody. Most Poniatowskiego, Stare i Nowe Miasto, piękna bryła stadionu narodowego... Biwak zorganizowaliśmy koło twierdzy Modlin – wspomina złotoryjanin.
W dalszym etapie kajakarze zwiedzili po drodze Czerwieńsk, Płock i Dobrzyń. Cały Zalew Włocławski przepłynęli w deszczu, przy wysokiej fali i niskiej temperaturze. We Włocławku „zaliczyli” pierwsze śluzowanie na największej śluzie w Polsce (14 metrów różnicy poziomu wody).
Została trójka
Po krótkim przystanku w Nieszawie i nieco dłuższym w Toruniu nastąpił biwak w Solcu Kujawskim. – Tu niestety żegnamy się z Zygmuntem, który ze względów osobistych musiał wrócić do Wrocławia – wspomina Marek Chwedczuk.
W Bydgoszczy kajakarze wpłynęli na Brdę, by pod prąd pokonać jej krótki trzynastokilometrowy odcinek do Kanału Bydgoskiego. Już na pierwszej śluzie spotkała ich niemiła informacja – śluza na początku kanału znajdowała się w remoncie. Trzeba było kajaki przenosić ok. pół kilometra przez ruchliwe miejskie ulice. Zapowiadała się strata niemal całego dnia. Na szczęście telefon do znajomych bydgoskich kajakarzy zaowocował samochodem do przewiezienia kajaków.
W niecałą godzinę cała trójka znów znalazła się na wodzie. Niestety pogoda się na nich uwzięła. W połowie kanału ołowiane chmury zrzuciły na śmiałków swoją zawartość. Wichura, deszcz, grad, bijące bardzo blisko pioruny i brak możliwości ucieczki na zabagnione brzegi – to były najniebezpieczniejsze chwile na całej trasie. Koło Nakła kajaki wpłynęły na Noteć. Rzeka płynie tam przez tereny podmokłe. Zabudowania odległe są od brzegów często o kilka kilometrów, a rozległe bagniste tereny są siedliskiem ptactwa wodnego.
Zakaz śluzowania, kajaki w dłoń
Perypetii pogodowych ciąg dalszy. Ze względu na bardzo wysoki stan wody aż do Czarnkowa obowiązywał zakaz śluzowania. Noteć była bardzo szeroko rozlana. Linię brzegów wyznaczały jedynie trzciny, za którymi znów była woda. – Cóż, zakaz śluzowania, ale nie płynięcia. Kajaki przeciągaliśmy brzegiem i płynęliśmy dalej – relacjonuje złotoryjanin.
W Santoku Noteć wpada do Warty. Kajakarze minęli Gorzów Wielkopolski i po biwaku w Kostrzyniu wpłynęli do Odry. To rzeka zupełnie inna niż Wisła, zdyscyplinowana, ujęta w ramy uregulowanych brzegów, głęboka na całej szerokości i żeglowna. Biwaki były urządzane raz po polskiej, raz po niemieckiej stronie.
Wiatr niemal wywrócił namiot
Ostatni biwak nad Odrą to dalszy ciąg przygód z pogodą. Krótka, ale bardzo gwałtowna nawałnica przyginała stelaż namiotu do samej ziemi. – Cud, że nie odlecieliśmy – mówią podróżnicy.
Po ciężkiej nocy, przy silnym wietrze uczestnicy wyprawy dopłynęli rano do Szczecina. Koło czynnego zwodzonego mostu kolejowego (jedyny taki w Europie) spotkali kajakarzy ze spływu organizowanego przez szczeciński klub „Płonia”, którzy wiedząc o dolnośląskiej wyprawie, przygotowali dla jej członków gorące powitanie. – Wpłynęliśmy na jezioro Dąbie. To kres naszej wyprawy. 1232 przepłynięte kilometry. Spełnione marzenia o wielkiej przygodzie, satysfakcja i trochę dumy, że jesteśmy w gronie niewielu osób, które tego dokonały. 22 dni efektywnego płynięcia, to średnio 56 kilometrów dziennie (najdłuższy etap to 71 km). Wiele zwiedzonych miejsc, do których prawdopodobnie nigdy bym nie trafił. Wielu poznanych ciekawych ludzi i wielu nowych przyjaciół. Natychmiastową premią był finał zlotu żaglowców w Szczecinie. Dwa dni chodzenia po porcie i zwiedzania żaglowców. A potem powrót do domu. Plany na przyszły rok już mamy – kończy Marek Chwedczuk.
Podziwiam wytrwałość.Jesteś Wielki.